Prezes PiS Jarosław Kaczyński lubi niekiedy wywrócić stolik. Gdy wszyscy politycy obozu władzy wili się jak piskorze, dwoili i troili by wykręcić się od pytań o to, czy polskie służby posiadały izraelski system do inwigilacji telefonów komórkowych Pegasus, albo gdy zaprzeczali, że został zakupiony, albo że jest używany, wszedł prezes, cały na biało, oświadczając, że oczywiście, że Pegasusa mamy, że oczywiście, że musimy go mieć, bo przecież przestępcy używają szyfrowanych komunikatorów, że dobrze, że został kupiony z pieniędzy przeznaczonych na ofiary przestępstw, bo państwo tego urządzenia potrzebowało. I tyle. Nam wolno!
Przeciął tym samym uniki, półprawdy, a czasem zwyczajna kłamstwa, które w tej sprawie opowiadali politycy PiS. Premier Mateusz Morawiecki jeszcze kilka dni temu mówił o fakenewsach i zastanawiał się czy np. senatora Krzysztofa Brejzę nie podsłuchiwał wywiad jakiegoś obcego państwa. Kilka dni temu nawet CBA wydało komunikat, że żadnego Pegasusa nie posiada. Niektórzy zasłaniali się tajemnicą, inni – to w ostatnich dniach dominowało – szli w szyderstwo przekonując, że być może chodzi o konsole do gier Pegasus, które produkowano w latach osiemdziesiątych.
I dlatego wywiad Jarosława Kaczyńskiego dla tygodnika „Sieci” jest w tej bulwersującej sprawie gejmczendżerem. To o czym donosiły media od trzech lat, to o czym spekulowano w sprawie zakupu ze środków Funduszu Sprawiedliwości Pegasusa dla CBA, oto zostało potwierdzone przez samego Kaczyńskiego. Co ciekawe, Kaczyński nawet przyznał, że obiektem inwigilacji był senator Brejza, choć odrzucił oskarżenia, że był podsłuchiwany z przesłanek politycznych jako szef sztabu PO z poprzedniej kampanii parlamentarnej. „Żaden Pegasus, żadne służby, żadne jakieś tajnie pozyskane informacje nie odgrywały w kampanii wyborczej w roku 2019 jakiejkolwiek roli. Przegrali, bo przegrali, nie powinni dziś szukać takich usprawiedliwień. Te wszystkie opowieści pana Brejzy są puste, nic takiego nie miało miejsca. Przypominam, że on sam pojawia się w sprawie inowrocławskiej w poważnym kontekście, jest tam podejrzenie poważnych przestępstw. Z wyborami nie miało to nic wspólnego.” – przekonuje Kaczyński. I to jest kolejny gejmczendżer w tej sprawie. Bo prezes PiS de facto przyznaje, że senator Brejza był inwigilowany, ale nie miało to nic wspólnego z polityką. Widać, że dostał jakieś materiały od służb, z których wynikało, że jego telefon hakowano bo został podpięty pod jakąś sprawę – być może całkiem sfingowaną – dotyczącą rzekomych nieprawidłowości w Inowrocławiu.
Czytaj więcej
W wywiadzie, którego Jarosław Kaczyński udzielił tygodnikowi „Sieci”, nie powinno nam umknąć to, że wicepremier – niejako mimochodem – przyznał, że wola rządu jest ważniejsza niż ramy prawne, w których rządowi przyszło funkcjonować. A to, jako żywo, nie jest cechą państw demokratycznych.
Sęk w tym, że informacje z dwóch niezależnych źródeł zagranicznych dowodzą, że telefon Brejzy hakowano dokładnie w czasie kampanii wyborczej. Wiemy też, że niektóre informacje z telefony Brejzy, jak również adwokata Romana Giertycha wypływały do usłużnych funkcjonariuszy w TVP Info. Kaczyński więc stosuje to dość oryginalną taktykę. Potwierdza, że służby kupiły Pegasusa, potwierdza, że ominięto zasady budżetowe i „zabawkę” dla CBA kupiło ministerstwo sprawiedliwości. Poniekąd przyznaje, że inwigilowano Brejzę. Ale każe nam wierzyć, że sprawa nie miała żadnego związku z polityką. Mamy na to jego słowo. Problem w tym, że słowo Kaczyńskiego, polityka, któremu nie ufa, według ostatniego badania IBRIS dla Onetu aż 60 proc., to dość marna waluta. I dlatego to dość ryzykowna strategia na to, by przeciąć spekulacje, że służby podległe rządowi PiS nie podsłuchiwały przeciwników tego rządu. Można bowiem zadać pytanie, że skoro w sprawie zakupu Pegasusa PiS przez lata kłamał i zwodził, to może za jakiś czas okaże się, ze jednak słowa Kaczyńskiego również były dalekie od prawdy?