Trzeba przyznać, że ekipie Donalda Tuska udała się rzecz w krótkich dziejach III Rzeczypospolitej niebywała. Platforma jest jedyną partią, która po czterech latach rządów wygrała kolejne wybory parlamentarne. Nie podzieliła losu AWS i SLD.
Oczywiste pytanie, które musi zadać sobie obserwator sceny politycznej, brzmi: czy to Platforma była tak dobra, czy też trafiła na tak słabego przeciwnika.
Skłaniam się ku tej drugiej odpowiedzi. Nie sposób nie ocenić krytycznie czterech lat rządów Platformy. I nie mam tu tylko na myśli fatalnych błędów popełnionych w trakcie śledztwa smoleńskiego, chociaż jego przebieg, okazana przez premiera naiwność oraz rażące niedopatrzenia już same w sobie wystarczyły, by stracić zaufanie do rządzących.
Innym swoistym symbolem rządów jest kompletnie nieudana reforma szkolnictwa dla sześciolatków, z której minister edukacji chyłkiem wycofywała się od początku września. Jak w soczewce widać było rządy Tuska: szumne zapowiedzi zmian, uruchomiona z wielkim zadęciem machina propagandowa i wreszcie, gdy rzeczywistość okazała się dramatycznie odbiegać od tego, co wymyślili urzędnicy, pospieszna i chaotyczna rejterada. Podobnie wygląda choćby wielki projekt modernizacji dróg i autostrad.
A jednak Tusk wygrał. Wyborcy mu wybaczyli. Uznali najwyraźniej, że mimo wszelkich wad i słabości PO gwarantuje stabilizację. Docenili to, że ogólny poziom życia albo wzrasta, albo też w porównaniu z innymi krajami Europy tylko nieznacznie spada. I przede wszystkim zagłosowali tak, a nie inaczej, bo Tusk nie jest Jarosławem Kaczyńskim.