Czyż nie jest to kolejny dowód na to, że relatywizm moralny, z którym oswajamy się już od czasów greckich sofistów, gdy przekracza nieprzekraczalną granicę, budzi w człowieku boską cząstkę? Nawet w tak ponurym środowisku, jak towarzysze posła z Biłgoraja. Paradoksalnie prof. Hartman dowodzi zatem, że Bóg istnieje.

Spór między konserwatystami a postępowcami od zarania dziejów dotyczy podstawowej sprawy. Zasadza się na odpowiedzi na pytanie, czy porządek moralny jest nam dany i w nas wpisany czy pochodzi wyłącznie od człowieka. Protoplaści konserwatystów – Arystoteles czy Sokrates – twierdzili, że nie da się oderwać funkcjonowania człowieka i wspólnoty od moralnego kodu. Postępowcy twierdzą, że jest inaczej. Przekonują: człowiekowi można wszystko, bo to on ustala reguły gry.

W tym duchu wybrzmiał też wpis Hartmana. Były już polityk Twojego Ruchu przekonywał m.in., że „jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku". Nie pierwszy to już raz lewicowi piewcy chcą przesuwać granice tam, gdzie zieje już przepaść.

Stoi to w sprzeczności z odkryciami antropologii kulturowej. Wynika z nich bowiem, że rozmaite kultury i społeczności łączą cztery wspólne dla nich cechy: zakaz bezpodstawnego mordu, zakaz zaboru mienia, zakaz kazirodztwa (sic!), wiarę w jakąś formę Absolutu. Czyż nie jest to dowód na boską cząstkę tkwiącą w człowieku? Czy nie wskazuje to granic relatywizmu? Czy nie ma racji Gilbert Keith Chesterton, twierdząc, że otaczający nas świat zawiera w sobie boski porządek?

Prof. Hartman zabrnął tam, gdzie jest już tylko ściana. W gruncie rzeczy to jednak dobra wiadomość. Lewicowe wynaturzenia kompromitują się same, nie trzeba nawet przykładać do tego ręki.