Grono elektorów w żadnym wypadku nie odpowiada przekrojowi brytyjskiego społeczeństwa. Członkowie Partii Konserwatywnej to niemal wyłącznie biali. Jest wśród nie zdecydowanie więcej mężczyzn, także średnia wieku jest o wiele bardziej zaawansowana, niż w reszcie społeczeństwa. To grono, w którym 80 proc. osób chce wyprowadzić kraj z Unii podczas gdy ogół społeczeństwa jest w tej sprawie o wiele bardziej podzielony. Wreszcie torysów prawie nie ma w Irlandii Północnej, niewielu jest ich także w Szkocji.
Wszystko to tłumaczy, dlaczego w tym gronie Boris Johnson okazał się tak popularny. Torysi są przekonani, że jeśli trzy lata po referendum rozwodowym rząd nie wypełni obietnicy brexitu, Partia Konserwatywna już nigdy nie dojdzie do władzy. Przywrócenie z tego powodu kontroli na granicy między Ulsterem a Republiką Północną nie jest dla nich problemem, a nawet, jeśli to okaże się konieczne – problemem nie jest bezpowrotna utrata Belfastu. Kluczowe jest za to odzyskanie kontroli nad pozostałymi granicami Wielkiej Brytanii i uchronienie kraju przed dalszą masową imigracją, przede wszystkim „kolorowych”.
Johnson wszystko to jest im gotów zapewnić. Przynajmniej słownie. Zapowiada, że 31 października Wielka Brytania wyjdzie z Unii, i to nawet, jeśli do tego czasu nie uda się uzgodnić umowy z Brukselą, którą zatwierdziłby brytyjski parlament. Aby postawić na swoim, jest nawet gotowy odsunąć od podejmowania decyzji zgromadzenie w Westminsterze – stawiając pod znakiem zapytania sam sens brytyjskiej demokracji.
To wszystko szaleństwo, desperacja. Ceną może być nie tylko głęboki kryzys gospodarczy, paraliż instytucji politycznych, ale nawet utrata przez Wielką Brytanię Szkocji i Irlandii Północnej. I to jednak nie uchroniłoby Partii Konserwatywnej przed odejściem w niebyt. Czołowi, proeuropejscy torysi, na czele z odpowiadającym za finanse Philipem Hammondem zapowiedzieli, że nie będą współpracowali z nowym premierem. To może być początek podziału ugrupowania, które i bez tego ma fatalne notowania w sondażach.