Szczęśliwie na razie nie ponosi jeszcze odpowiedzialności ten, kto uważa, że Guns N'Roses wykonuje „Knockin' on Heaven's Door" o niebo lepiej niż Bob Dylan. Czasem wybór jest w ogóle niemożliwy – jesteśmy skazani na erzac, bo oryginał nie istnieje (Stare Miasto w Warszawie) lub nie można go odnaleźć (Dyskobol Myrona czy Grupa Laokoona, choć podobno głosy są podzielone).
Ochrona wytworów intelektu czy dóbr osobistych to rzecz słuszna i potrzebna, ale – jak każda – pod warunkiem że się z niej właściwie korzysta. Tymczasem prawo własności przemysłowej, prawo autorskie bądź przepisy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji bywają przywoływane nie po to, aby przeciwdziałać nadużyciom lub usuwać ich skutki, lecz w celu zdobycia publicity i zorganizowania niezbyt kosztownej kampanii promocyjnej, najchętniej przy wsparciu sądów. Opłata sądowa jest ostatecznie ułamkiem ceny za porządną reklamę w mediach, a rozgłos co najmniej porównywalny.
Litera prawa ma dopiero złagodnieć, podczas gdy praktyka zdradza raczej skłonność do radykalizacji. Znane są próby rozszerzenia i zaostrzenia ochrony, którym sądy z reguły dają odpór, orzekając, że nie można uznać za znak towarowy oznaczenia mającego charakter sloganu reklamowego ani historycznego emblematu używanego przez kilka stowarzyszeń. Choć ewolucja stosowania prawa charakteryzuje się sporą dynamiką, jest szansa na uniknięcie uznania zbitek słów bądź pojedynczych wyrazów, dotychczas uchodzących za dozwolone do powszechnego użytku, za zastrzeżone sformułowania, których wykorzystanie bez zgody uprawnionego będzie wiązać się z konsekwencjami co najmniej tak dotkliwymi jak te, przed którymi ostrzega minister zdrowia na paczce papierosów.
Oby w przyszłości egzamin na rzecznika patentowego nie miał takiego przebiegu:
Aplikant: Dzień dobry. Przyszedłem na egzamin.