55 lat kończy dziś reżyser filmowy Tim Burton.
Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"
Znakiem rozpoznawczym stylu amerykańskiego reżysera jest jego fascynacja stylistyką i literaturą wiktoriańskiego gotyku oraz malarstwem romantycznym. W świetnym, rozgrywającym się współcześnie „Frankenweenie" – dla dzieci i dorosłych – powrócił do animacji poklatkowej (aby lalka w takim filmie przesunęła się o pół milimetra, potrzeba 12 godzin pracy). A że potrafi przy jej pomocy wyczarować małe arcydzieło, pokazał już wcześniej, siedem lat temu, w „Gnijącej pannie młodej".
Ten mężczyzna o duszy dziecka dorastał w kraju, gdzie od każdego oczekuje się przede wszystkim normalności. Kto się wyłamuje, musi się liczyć z niezrozumieniem. Reperkusje poczucia obcości odbijają się echem w każdym obrazie Burtona, również we „Frankenweenie". Stary, mądry profesor Rzykruski, imigrant uczący przedmiotów ścisłych w szkole głównego bohatera Victora Frankensteina, mówi rodzicom chcącym usunąć go z posady, że „boją się tego, czego nie rozumieją, jak pies boi się błyskawicy i baloników".
Burtonowi udało się nie tylko obronić swoją inność, ale nawet przebić do czołówki twórców z Hollywood. Na szczęście dla nas, kinomanów, autor „Soku z żuka" i „Edwarda Nożycorękiego" nie przejął się tym, że nieco odstaje od przeciętnych zjadaczy kotletów wołowych uwięzionych w bułce i zachwyca nieskrępowaną potęgą wyobraźni, wciąż karmiącej się dziecięcymi zmorami i koszmarami: „Kiedy jesteś dzieckiem, myślisz, że wszystko jest dziwne właśnie dlatego, że jesteś dzieckiem. Potem dorastasz i orientujesz się, że wszystko naprawdę jest dziwne" – powiada Burton.