6 lutego zmarł znakomity aktor Krzysztof Kowalewski. Przypominamy rozmowę Jana Bończy-Szabłowskiego z 2002 roku.
Czy czuje się pan aktorem obciążonym dziedzicznie?
Trudno powiedzieć. Moja matka rzeczywiście była aktorką. I miała w swym życiu artystycznym kilka pięknych rozdziałów. Ja zaś jako chłopak spędziłem w teatrze wiele godzin. Do decyzji o aktorstwie musiałem jednak dojrzeć sam.
To obciążenie w genach chyba jednak istnieje, bo pański syn pierworodny też jest aktorem
I aktorem, i kelnerem jak wielu młodych ludzi mieszkających w USA i starających się zarabiać w różny sposób na życie.
Jak wspomina pan własnego ojca?
Właściwie pamiętam go jak z dziecięcego snu. Sen był kolorowy. Ojciec siedział na ławce w pobliżu starej stacji benzynowej i czytał książkę. Dystrybutory były malowane na czerwony kolor, niewysokie, z ręczną pompą. Ja bawiłem się nieopodal w piaskownicy. Ojciec podniósł głowę znad książki, pomachał mi ręką i czytał dalej. To jedyny obrazek, który utkwił mi w pamięci. Kiedy miałem dwa lata ojciec, który był oficerem zawodowym wyruszył na wojnę. Potem ślad się urwał.