W znakomitym prologu odbywa się coś w rodzaju castingu. Reżyser teatralny Fabio Cavalli wybiera aktorów, którzy zagrają w „Juliuszu Cezarze". Kandydaci muszą podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce zamieszkania przed aresztowaniem. I zaimprowizować scenę. Raz mają być zrozpaczeni jak w czasie rozstania z żoną, raz wściekli.
Przed kamerą stają amatorzy, którzy prawdą wyrazu nie ustępują najlepszym artystom. A na ekranie pojawiają się napisy: informacje o wieloletnich, czasem dożywotnich wyrokach, jakie odsiadują za ciężkie zbrodnie – od handlu narkotykami po mafijne morderstwa. Bo ten casting odbywa się w rzymskim więzieniu Rebibbia.
„Cezar musi umrzeć" to paradokument o grupie więźniów, która przygotowuje „Juliusza Cezara" pod kierunkiem Fabio Cavallego.
Bez znieczulenia
Włoscy weterani kina, bracia Vittorio i Paolo Taviani wspominają, że zostali zaproszeni na spektakl „Boskiej komedii" Dantego, którą Cavalli zrobił w Rebibbii. Nie bardzo wierzyli w takie metody resocjalizacji, ale poszli z ciekawości. Po spektaklu mieli ściśnięte gardła. – Do dzisiaj pamiętam, jak 40-letni więzień recytował pieśń Franceski i Paolo z „Piekła" – mówił Paolo Taviani w rozmowie z „Rz". – Zanim zaczął, rozejrzał się po sali i powiedział: „Nikt tak jak my nie rozumie, co to znaczy nie móc kochać. Żyjemy rozdzieleni z naszymi żonami i dziewczynami. Rozmawiamy z nimi podczas widzeń przez szklaną szybę, nie możemy ich dotknąć i wcale nie mamy pewności, czy po odbyciu kary będziemy mieli jeszcze do kogo wrócić". Gdy potem mówił słowami Dantego o miłości niemożliwej, jego głos drżał od emocji.