Momentami wiatraki pracowały na niemalże 100 proc. mocy i wyprodukowały ponad 6,6 GWh prądu. To ok. 35 proc. zapotrzebowania na energię całego naszego kraju. Poprzedni rekord wynosił nieco ponad 6 GW i został osiągnięty w listopadzie ubiegłego roku.
Na co się to przekłada? Oczywiście na ceny prądu. Gdyby mocy wiatrowych na lądzie i morzu było znacznie więcej, w takie dni jak poprzedni weekend moglibyśmy zasilić cały kraj tanią i zieloną energią pochodzącą prosto z sił natury.
Brzmi naiwnie? Niekoniecznie. Potencjał naszego kraju tylko na lądzie szacuje się na min. 20 GW z wiatru i jest to moc, którą powinniśmy osiągnąć już do roku 2030, aby móc sprostać wymaganiom scenariusza zakładającego 55 proc. redukcji emisji gazów cieplarnianych w 2030 r. w Unii Europejskiej w porównaniu z poziomem emisji z 1990.
Kwestią otwartą jest to, czy to w ogóle realne. Biorąc pod uwagę ustawodawstwo obowiązujące w naszym kraju, jest to całkowicie niemożliwe. Wszystko przez obowiązującą tzw. zasadę odległościową (10H), która blokuje rozwój energetyki wiatrowej na lądzie. Odchodząc z Ministerstwa Rozwoju zostawiłam następcom gotową ustawę, która, mimo zapowiedzi, wciąż nie jest rozpatrywana.
Ustawa powstawała w ścisłej współpracy ze wszystkimi interesariuszami i przeszła procedurę konsultacji. To ostatni moment, by dać jej zielone światło. Liberalizacja prawa w tym zakresie jest już koniecznością, biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku energii.