Choć w nocie nie znalazła się żadna kwota, to wcześniej parlament w Atenach wystawił Niemcom rachunek na 300 mld euro. Inicjatywa ma związek z bolesną strategią oszczędnościową, jaką po wybuchu kryzysu finansowego w 2009 r. Niemcy narzucili Grekom, co przyczyniło się do utraty przez ten ostatni kraj jednej trzeciej jego dochodu narodowego.
Wszystko to może na nowo ożywić debatę na temat odszkodowań od RFN także w Polsce. Z informacji „Rzeczpospolitej" wynika, że do wyborów parlamentarnych w październiku sprawa będzie wyciszona, a zajmujący się tą kwestią poseł Prawa i Sprawiedliwości Arkadiusz Mularczyk wstrzyma się z publikacją raportu o stratach materialnych, jakie nasz kraj poniósł z rąk niemieckich nazistów. Jednak później, jeśli ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego utrzyma się u władzy, roszczenia mogą zostać postawione na oficjalnej agendzie stosunków polsko-niemieckich. To byłaby decyzja brzemienna w skutki.
Po wojnie Niemcy wypłacili Polsce znikomą część za to, co bezpowrotnie zniszczyli. Stało się tak, ponieważ nasz kraj zawsze, kiedy podpisywał kolejne umowy uznające sprawę reparacji za zamkniętą, występował ze słabszej pozycji. Na przełomie lat 40. i 50., gdy na konferencji londyńskiej ustalano zobowiązania okupowanych jeszcze Niemiec, byliśmy tylko satelitą stalinowskiego imperium. Niewiele silniejsza była też Polska, gdy w 1970 r. potwierdziła, że sprawa odszkodowań jest zamknięta, w zamian za uznanie granicy na Odrze i Nysie przez władze w Bonn, i 20 lat później, gdy tego samego dokonały zjednoczone już Niemcy.
Dziś Polska po raz pierwszy jest na tyle silna, aby mogła otwarcie przedstawiać swe roszczenia. Choć można dyskutować, czy prawo jest po naszej stronie, to poczucie podstawowej sprawiedliwości – z pewnością tak.
Jednak występując o roszczenia, wiele też ryzykujemy. Pytany o tę kwestię w niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" Wolfgang Schäuble, przewodniczący Bundestagu i człowiek przecież bardzo nam przychylny, powiązał reparacje z ponownym otwarciem kwestii uznania granicy zachodniej naszej ojczyzny. To sygnał, że choć Berlin oczywiście nie wywoła z tego powodu nowej wojny, to jest gotów nawet na otwarty kryzys dyplomatyczny. Podważyłby on 30-letnie partnerstwo między obydwoma krajami, które umożliwiło nam skok gospodarczy i akces do Unii Europejskiej. A i to nie przybliżyłoby wypłaty niemieckich funduszy.