Queen to nazwa, która symbolizowała gejowską naturę wokalisty, ale stanowiła też hołd dla przebogatej historii angielskiego imperium. Ojciec Freddiego był pracownikiem brytyjskiego gubernatora na Zanzibarze i, tak jak jego żona, parsem, czyli wyznawcą zaratustrianizmu – tego od Zaratustry opiewanego przez Fryderyka Nietzschego. Imperium padało i Freddie został oddany do szkoły z internatem w Indiach. Po lekcjach uwielbiał grać w teatrze i zespole muzycznym. Już wtedy mówił do kolegów per „skarbie". Po latach przyznał, że uważano go za „pretensjonalną ciotę". Jego londyńscy znajomi wspominają, że chodząc na kurs projektowania mody, snobował się na akcent ucznia z prywatnej szkoły, ale musiał dorabiać jako tragarz na Heathrow, a nawet obnażał się przed starymi kobietami i mężczyznami za 5 funtów. Zaciskał zęby i mówił: „Mógłbym nawet głodować, byle tylko robić to, co chcę". Chciał być gwiazdą pop.
May pochodził z klasy średniej, tytuł licencjacki odebrał z rąk Królowej Matki w Royal Albert Hall. Gdy pierwszy raz spotkał Freddiego, zobaczył człowieka „nieśmiałego, chowającego się za kreacją". To był czas, kiedy bał się tematu homoseksualizmu, jednocześnie uważając, że łączy w sobie dwie płci. W Anglii nikogo to nie szokowało. David Bowie, którego Queen spotykali w studiu, nagrywając debiutancką płytę, występował przebrany za kobietę. Freddie wiedział, jak ważny jest wizerunek, dlatego wymógł na opiekunie z firmy EMI zaksięgowanie 5 tysięcy funtów na modne ciuszki. Przed pierwszym dużym koncertem wściekał się, gdy perkusista Roger Taylor włożył bluzkę, którą on chciał nosić. Uciekł. May krzyczał przez mikrofon: „Freddie, skarbie. Wracaj tu, stara cioto".
Zanim Mercury zaczął występować w gronostajach i złotej koronie, czuł wielką tremę. Ze stresu wymiotował. Dopiero po latach zaczął gwiazdorzyć i domagał się, by fani w pierwszym rzędzie przed sceną nie byli brzydcy, tylko z castingów. Na scenie fascynował nie tylko wyglądem. Magazyn „Rolling Stone" napisał po premierze pierwszej płyty: „Queen to potwór".
Dzięki barwnemu życiu Freddie potrafił pisać piosenki, które łączyły erudycyjną błyskotliwość z obyczajową sensacyjnością tabloidów. „Killer Queen" zainspirował ukochany film Freddiego „Kabaret". W historii o prostytutce z wyższych sfer znalazło się miejsce na Marię Antoninę i szampan Moët & Chandon. Zasługą wokalisty było również, że wprowadzał do rocka brzmienia wodewilowe, swing.
Pierwszą wersję „Bohemian Rhapsody" Mercury napisał pięć lat przed nagraniem, projektując połączenie ballady i opery, włoskiej komedii ludowej Scaramucciego, portugalskiego tańca fandango, astronoma Galileusza i postaci z dzieł Mozarta i Rossiniego. „Wszystko było poopisywane ciągami liter, które wyglądały niczym autobusy namalowane na kartce papieru" – wspomina amatorski zapis nutowy Mercury'ego May. Kompozycja według asystenta wokalisty miała być zakamuflowaną historią jego coming outu. Muzycy musieli jeszcze stoczyć batalię, by wyjątkowo długa piosenka trafiła na singel i do radia. Byli nieustępliwi, choć ich arcydzieło nazywano „gów- nem".
Dopiero od czwartej płyty, „A Night at the Opera", licznik finansowy zaczął bić na korzyść grupy. Wcześniej muzycy, chociaż sprzedawali coraz więcej płyt i biletów na koncerty, w związku ze źle podpisanym kontraktem czuli się pariasami. May mieszkał w kawalerce i kąpał się w czynszowej piwnicy. Potem o karierze Queen mówiło prawdę już tylko „We Are the Champions".