W polskiej polityce stało się coś, czego spodziewało się chyba niewielu. Oto wysoki poziom politycznego sporu sprzed wyborów parlamentarnych jawi się nam dziś jako coś nieszkodliwego, umiarkowanego i łagodnego. Plemienny konflikt polityczny osiągnął bowiem stan ostrej gorączki nieznanej chyba po roku 1989. Gorączki, która zagrażać może działaniu instytucji państwa. Gorączki, która w środku zimy, miesiąc po wyborach, wyprowadza na ulicę dziesiątki tysięcy ludzi. Gorączki, która szkodzi i polskiej gospodarce, i reputacji międzynarodowej, a w efekcie zablokować może społeczne reformy, na które czeka tak wielu Polaków.
Nie może zatem dziwić, że w takiej sytuacji zaczyna się dość nerwowe szukanie potencjalnych społecznych mediatorów. Nie może też zaskakiwać, że w tym kontekście, w kraju takim jak Polska, coraz częściej – prywatnie i publicznie – stawiane jest pytanie o możliwą pomoc Kościoła. I choć stawiają je także ci, którzy jeszcze wczoraj zaprzeczali publicznej misji religii i Kościoła, to głosów tych nie sposób nie przemyśleć i je zignorować.
Rozwaga i powściągliwość
Warto zacząć od przypomnienia, że powściągająca polityczne emocje funkcja Kościoła we współczesnej polskiej polityce nie dotyczy tylko negocjacji sprzed 1989 roku, które doprowadziły do Okrągłego Stołu i w efekcie do pokojowego końca PRL, ale ma też pewną tradycję w wolnej Polsce.
Nie wchodząc w szczegóły, przypomnijmy, że w takiej roli poszczególni duchowni bądź hierarchowie występowali i na samym początku polskiej demokracji (np. tzw. herbatka u prymasa w sprawie losów prezydentury w 1990 r.), i w okresie jej kształtowania (patronat nad negocjacjami związanymi z powstawaniem KKW Ojczyzna czy Konwentu Świętej Katarzyny), i w czasie politycznych sporów w latach 2005–2007 (patronat nad negocjacjami PO i PiS czy paktem stabilizacyjnym PiS, Samoobrony, LPR). Rzecz jednak w tym, że wszystkie te misje dobrej woli po pierwsze – toczone były w warunkach spokojniejszych niż dziś, po drugie – dotyczyły na ogół środowisk liczących się z autorytetem Kościoła, po trzecie – nie zawsze kończyły się sukcesem.
Łatwo zatem zrozumieć rozwagę i powściągliwość przedstawicieli Kościoła przed zbyt pochopnym angażowaniem się z misją dobrej woli w polityczną awanturę dziś. Poza wspomnianymi wyżej różnymi doświadczeniami powściągliwość ta powodowana jest zapewne naturalną skądinąd różnicą politycznych sympatii wśród hierarchów i duchownych. Różnicą, z której wynikać mogą całkiem różne oceny obecnej sytuacji i różne na nią recepty. W tym sensie rodzić się może uzasadniona obawa, że Kościół, angażując zbyt pochopnie swój autorytet w obecną polityczną gorączkę, nie tylko może jej nie zaradzić, ale wręcz zarazić się nią sam, przenosząc bolesne polityczne podziały do swego wnętrza.