Jeżeli dzisiaj program partii nie jest traktowany jako lekceważona jazda obowiązkowa przed wyborami, ale jako materiał, z którego trzeba wyłowić przynajmniej kilka interesujących punktów, to jest to w dużej mierze zasługa PiS. I nawet nie chodzi o to, że partia Jarosława Kaczyńskiego zawsze wykonywała solidną pracę programową, ani o to, że i w tym cyklu wyborczym wyprzedziła pozostałe siły o kilka długości pod względem prezentacji, szczegółowości i oprawy swojego programu. Przede wszystkim chodzi o to, że PiS jako pierwszy zrealizowało tak dużą część ze swoich przedwyborczych zapowiedzi. Jedni powiedzą: szczęśliwie, inni: niestety. Ale fakt pozostaje faktem.
A skoro tak, to wśród obserwatorów pojawiło się podejrzenie, że być może program, przynajmniej PiS, jednak warto czytać, bo inaczej niż w przeszłości w przypadku innych ugrupowań ten może zostać naprawdę zrealizowany, choćby częściowo. Przy czym trudno się zdobyć na podobne zaangażowanie, gdy idzie o to, co swoim programem nazywają konkurenci. Choćby podświadomie istnieje podejrzenie, że w przypadku KO czy SLD nie jest to nic więcej, jak tylko kawałek papieru (względnie zbiór bitów – w końcu ekologia...), więc czas poświęcony na lekturę tegoż byłby po prostu zmarnowany.
Kolejny powód, aby zmusić się do przejrzenia ponad dwustu stron programu PiS, to ten, że tylko ugrupowanie rządzące prezentuje tak pełną własną wizję państwa. W pozostałych przypadkach ta wizja jest albo niedookreślona, magmowa i niezrozumiała (KO), albo fragmentaryczna (Konfederacja) i momentami niespójna (PSL), albo skupiona na jednym aspekcie (SLD).
Dziurawa wyliczanka sukcesów
Co zatem wynika z programu PiS? Przede wszystkim w mniej więcej dwóch trzecich nie jest to program, ale podsumowanie dokonań. Te dwie trzecie to rodzaj oszustwa, bo wydana przez PiS księga udaje rzetelny bilans, podczas gdy to przecież materiał wyborczy.
Można o tym jednak zapomnieć, tonąc w wyliczeniach i nazwach aktów prawnych. Autorzy sprytnie omijają rafy. Nie znajdziemy tam wzmianki o spektakularnych porażkach PiS ani tym bardziej samokrytycznego wyjaśnienia, jakie było ich źródło. Próżno na przykład szukać wzmianki o milionie (polskich) aut elektrycznych na polskich drogach do 2025 roku, jak zakładał pierwotnie rządowy plan elektromobilności i czym chwalił się Mateusz Morawiecki jeszcze jako wicepremier. Owszem, o elektromobilności jest mowa, ale w dość zaskakującym kontekście: wymienia się tam zagraniczne firmy związane z tą branżą, które zainwestowały w Polsce. Jest też mowa o polskich elektrycznych autobusach. Ale nie ma już mowy o tym, że rząd PiS nałożył na Polaków kolejny podatek w postaci opłaty emisyjnej, doliczanej do ceny paliwa.