Oczywiście w otwartym naborze nikt nie zabrania startować do SN ludziom, którzy mieli jakieś związki z władzą polityczną. Jeżeli mają wysokie kwalifikacje prawnicze i na tyle mocny system etyczny, aby oderwać się od swych sympatii, kiedy przyjdzie pora, to nic nie powinno stać na przeszkodzie.
Czytaj także: KRS stawia na śledczych w izbie dyscyplinarnej
W tym przypadku jednak proporcje wyboru, a także skład personalny nie pozostawiają złudzeń: to ludzie z politycznych rekomendacji. A KRS jedynie uwiarygodnia próbę budowania nowych prawniczych elit o sprecyzowanym światopoglądzie. Jak pokazują wyniki głosowań, nikt nawet nie próbował udawać, przekonywać, że może być inaczej. Nie było tu gry pozorów, ale pójście na całość.
Dla KRS był to tymczasem jedyny moment, aby udowodnić, że zaciekli krytycy się mylą, a ich zarzuty o upolitycznieniu są wyssane z palca. Rada straciła tę szansę bezpowrotnie. Politycy PiS też nie mogą już utrzymywać, że to o dobro wymiaru sprawiedliwości, a nie o personalia chodziło.
W Polsce nigdy nie było trójpodziału władzy z twardymi gwarancjami. Albo inaczej: był, ale wyłącznie umowny. Wynikał z bieżących relacji między władzą polityczną i sądowniczą. Konsensus brał się wyłącznie z tego, że politycy nigdy wcześniej nie nosili się z planem totalnego resetu lub nie mieli takiego potencjału jak obecnie. Nie powstrzymywały ich jakieś mityczne konstytucyjne bezpieczniki. Cóż to zresztą były za bezpieczniki, jeżeli można je wymontować bez wysiłku kilkoma zwykłymi ustawami, wywracając Temidę w ciągu dwóch lat do góry nogami. Konstytucja, jeśli chodzi o gwarancje dla władzy sądowniczej, okazała się totalną porażką!