Owszem, jest już kilka bardzo aktywnych i potrzebnych organizacji, których celem jest wspieranie polskiej przedsiębiorczości i obrona firm m.in. przed „złą legislacją", ale nie są dla rządu na tyle silnym partnerem, aby mogły zablokować choćby niekorzystne zmiany legislacyjne.
Jedna, powszechna organizacja byłaby już poważną siłą, z którą politycy musieliby się liczyć, wprowadzając reformy podatkowe, prawa pracy czy prawa gospodarczego. To mocny argument przemawiający za przedsięwzięciem, które planuje rząd.
Samorząd przedsiębiorców nie może być jednak organizacją fasadową, teoretyczną, o rozbudowanej strukturze, na którą łożą podatnicy. Wypełnioną działaczami, zarządami, radami, komisjami rewizyjnymi, grupami konsultacyjnymi i tysiącami ludzi, którzy znaleźli dzięki nowej biurokratycznej strukturze bezpieczną zawodową przystań, sposób na życie.
Aby taki samorząd miał sens, państwo musi scedować na niego konkretne uprawnienia. Nie te, które ciążą dziś urzędnikom (i pojawia się doskonała okazja, aby się ich pozbyć), ale które dałyby takiej organizacji rzeczywiste podstawy samorządzenia, wspierania i stymulowania przedsiębiorczości oraz obrony przed zakusami polityków.
Są też zagrożenia dla takiej inicjatywy. Czy rząd, tworząc samorząd przedsiębiorców, nie ulegnie pokusie zaprzęgnięcia go do bieżącej polityki? Zwłaszcza że ma być on finansowany przez państwo. A skoro państwo płaci, to może i wymagać. Ulec pokusie powołania „klubu gospodarczych przyjaciół rządu". Trochę na wzór PRL-owskich zrzeszeń rzemieślniczych lub „koncyliacyjnych" związków zawodowych, uprawiających wyłącznie konstruktywną krytykę poczynań władzy. Wyrażających pod czujnym okiem mianowanego z politycznego klucza przewodniczącego jedynie słuszne opinie o projektach reform, zmian i inicjatyw.