Inflacja daje o sobie znać na całym świecie z nielicznymi wyjątkami deflacji – procesu przeciwstawnego. Poza takimi krajami jak Wenezuela i Argentyna czy Pakistan i Turcja w ostatnich latach udaje się ją utrzymywać pod kontrolą na niskim, w zasadzie nieszkodliwym dla gospodarki poziomie. Teraz, w odpowiedzi na unikatowy charakter kryzysu ekonomicznego wywołanego pandemią koronawirusa, rządy i banki centralne licznych państw wpompowały do gospodarki niebywałe w czasach pokojowych ilości pieniądza; „wydrukowano" jego masę bez pokrycia w realnej ofercie towarowej. Dlaczego zatem nie przyspieszyła inflacja?
Otóż ona już się zwiększyła, tyle że mamy do czynienia z inflacją po części tłumioną. „Wydrukowane" pieniądze, po części przy okazji zablokowania części gospodarki zamrożone w postaci przymusowych oszczędności, ostatecznie dadzą o sobie znać pięcioma kanałami: przyrostem efektywnego popytu ciągnącego wzrost produkcji i zatrudnienia, wzrostem importu owocującym zwiększoną podażą, ale i pogorszeniem bilansu płatniczego, przyrostem oszczędności dobrowolnych, podniesieniem się cen surowców i aktywów, w tym nieruchomości i akcji, oraz inflacyjnym wzrostem cen. W jakich proporcjach, tego ex ante nie wiemy, wiemy natomiast, że należy maksymalizować rozmiary kanału pierwszego i trzeciego.
Inflacja niejedno miewa oblicze
W klasycznej teorii ekonomii przez inflację rozumie się wzrost ogólnego poziomu cen. W zliberalizowanej gospodarce rynkowej może być on powodowany przez rosnące koszty, które pchają ceny w górę (inflacja kosztowa) albo przez strumień nadmiernego popytu, który ciągnie ceny w górę (inflacja popytowa). W realiach gospodarczych obie te formy nakładają się na siebie, acz nie w równej mierze. Dla gospodarstw domowych nie ma to większego znaczenia: ceny rosną, rosną więc koszty utrzymania i dlatego właśnie nie lubimy inflacji. A dlaczego one rosną, to już pytanie kierowane do innych – do ekonomistów i polityków.
Nie lubimy, bo inflacja to wzrost przeciętnego poziomu cen, gdzie średnia jest wypadkową zdywersyfikowanych zmian cen poszczególnych dóbr i usług. Obecnie to zróżnicowanie jest wyjątkowo duże i przy okazji irytujące. W Polsce w ub.r. ogólny poziom cen wzrósł o niewiele, bo o 2,4 proc., licząc grudzień 2020 do grudnia 2019, i o 3,4 proc., licząc relacje przeciętnych rocznych. Ale za tymi wskaźnikami kryją się tak drastyczne różnice, jak wzrost cen owoców o 17,6 proc. czy wywozu śmieci o 51,1 proc. i spadek cen sprzętu telekomunikacyjnego o 10,9, a odzieży o 3 proc.
Takie rozstrzelenie ruchu cen rozmaitych asortymentów dóbr i usług w porównaniu z procesem ich bardziej wyrównanego ze średnią wzrostu powoduje zdecydowanie większy zakres nieuzasadnionej ekonomicznie, bo niewynikającej ze zmian wydajności pracy redystrybucji dochodów. Ważne jest zróżnicowanie dochodów nominalnych, bo od ich poziomu zależy struktura wydatków, a więc i związane z tym dotkliwości inflacji.