Za pamięci ludzkiej amerykańska demokracja nie stawała przed próbą, z jaką przychodzi jej się teraz zmierzyć. W środę rano polskiego czasu Donald Trump ogłosił się zwycięzcą wyborów, choć brakowało mu wciąż 60 z 270 głosów elektorskich, jakie dają przepustkę do Białego Domu. W jednym trzeba prezydentowi przyznać rację: wbrew zapowiedziom ośrodków badania opinii publicznej Stanów nie ogarnęła entuzjastyczna fala poparcia dla Joe Bidena. Niespodziewanie urzędujący prezydent zdobył tak kluczowe stany, jak Floryda, Ohio czy Teksas. I rzeczywiście wydawało się, że jest bardzo blisko zwycięstwa. Wybory okazały się bardzo wyrównanym starciem.
Ogłoszone w środę wyniki nie uwzględniają jednak znacznej części głosów wysłanych pocztą. W tym roku, przede wszystkim z powodu strachu przed pandemią, na taką formę wyrażenia swojego poparcia zdecydowało się ok. 100 mln Amerykanów – kilkadziesiąt razy więcej niż w poprzednich wyborach. To od tego, co kryje się w tych kopertach, będzie zależało, na czyją stronę ostatecznie przejdą tak kluczowe stany, jak Pensylwania, Michigan, Wisconsin czy Georgia. I przed którym z obu kandydatów otworzą się drzwi do najwyższego urzędu w państwie.
Na podliczenie tych wyników potrzeba będzie zapewne wielu dni. Choć jednak skala głosowania korespondencyjnego jest wyjątkowa, to przecież do takiej zwłoki Ameryka jest przyzwyczajona. W 2008 r. potrzeba było aż dwóch tygodni, aby ustalić, że Missouri przypadnie Johnowi McCainowi. A cztery lata później Barack Obama musiał czekać cztery dni na wiadomość, że poparła go Floryda.
Donald Trump wezwał jednak w środę do tego, aby liczenie głosów zostało przerwane, a karty wysłane pocztą – odrzucone. Oskarżył demokratów o szykowanie „wielkiego oszustwa wobec naszego narodu". „Zamierzają ukraść nam te wybory" – napisał na Twitterze.
Do takiego spektakularnego podważenia fundamentalnej zasady demokracji, zgodnie z którą każdy głos oddany w warunkach określonych przez prawo liczy się tak samo, nie posunął się jeszcze żaden amerykański przywódca. Trump chce, aby ten spór rozstrzygnął Sąd Najwyższy. Istnieje jednak ogromne ryzyko, że jego zwolennicy i przeciwnicy nie będą czekali wiele tygodni na taki werdykt, tylko postanowią rozstrzygnąć sprawę na ulicy. Do takich starć szykowało się w dzień wyborów wiele amerykańskich miast, zabezpieczając witryny sklepowe i budynki rządowe. To miałoby fatalne skutki dla spójności amerykańskiego społeczeństwa, którego polaryzacja i bez tego jest bardzo głęboka. Po raz pierwszy połowa społeczeństwa może uznać, że na czele Stanów stoi uzurpator.