Korespondencja z Brukseli
Ale wyłaniająca się z rozmów z dyplomatami sekwencja wydarzeń pokazuje, że od początku problemem był zapis o LGBTI. Na wcześniejszych etapach nad tekstem Polska miała ciągle zastrzeżenia do paragrafu, który mówił o tym, że osoby o odmiennej orientacji seksualnej wciąż są w UE przedmiotem dyskryminacji, przemocy fizycznej, nawoływania do przemocy i nienawiści. Gdy doszło do ostatecznej dyskusji na poziomie ministrów sprawiedliwości (Polskę reprezentował na spotkaniu Łukasz Plebiak, zastępca Ziobry) nasz kraj zaproponował dołożenie zdania o konieczności ochrony chrześcijan i Żydów. — Dziś ofiarą nietolerancji, dyskryminacji oraz podżegania do nienawiści stają się na masową skalę osoby wierzące, w szczególności chrześcijanie i Żydzi — argumentowało w wydanym później komunikacie ministerstwo sprawiedliwości. Jednak ta poprawka nie została przyjęta. — W dokumencie była mowa o ochronie społeczności religijnych. Nie można wyróżniać chrześcijan i Żydów, bo tak samo mogą być prześladowani muzułmanie, czy wyznawcy innych religii. Polska wiedziała, że jeśli wyliczy tylko chrześcijan i Żydów, to reszta tego nie zaakceptuje — mówi nam nieoficjalnie unijny dyplomata.
Doroczny raport został zawetowany po raz pierwszy. Prowadzący obrady minister sprawiedliwości Austrii zdecydował, że kwestionowany tylko przez Polskę dokument będzie przyjęty jako konkluzje Prezydencji, pod którymi podpisało się 27 państw UE. Dokument w żadnej formie, ani jako jednomyślnie przyjęte konkluzje Rady UE, ani jako oświadczenie Prezydencji, nie ma mocy legislacyjnej. Ale zawetowanie go ma dużą wagę polityczną. Polska głośno mówi, że nie podziela wartości, pod którymi gremialnie podpisują się wszyscy inni. Można zacząć szczegółowo analizować, dlaczego Ziobro ma problem z gejami i cóż takiego stało by się, gdyby Polski rząd podpisał się pod dokumentem wspominającym, że takie osoby bywają przedmiotem dyskryminacji ze względu na swoją orientację seksualną. Co jest przecież prawdą.
Ale nie o to chodzi. Bo choćby nawet minister Ziobro miał w 100 procentach rację, to weto pokazuje, że nie jest w stanie nikogo do niej przekonać. Nie ma sojuszników dla swojej moralnej krucjaty w Europie. Do tej pory w sporze o praworządność PiS argumentował, że każdy kraj ma prawo do organizowania wymiaru sprawiedliwości po swojemu, a w rządy prawa wierzy tak samo, jak inni w UE. Ale to symboliczne weto pokazuje, że jednak nie. Obecny rząd ma problem z uznaniem wartości na których opiera się UE i które akceptują wszyscy pozostali. Warto jeszcze przypomnieć, że Polska nie chciała podpisać się w 2007 roku — za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego — pod Kartą Praw Podstawowych. Wtedy byliśmy w towarzystwie Wielkiej Brytanii. Tyle że Londyn tradycyjnie miał problem z suwerennością, a warszawa jak zwykle argumentowała, że boi się małżeństw homoseksualnych. Po brexicie zostaniemy sami.
W UE można wetować, ale robi się to tylko wtedy, gdy zagrożony jest żywotny interes kraju. Trudno powiedzieć jaki żywotny interes ma Polska w blokowaniu unijnego dokumentu, który mówi o konieczności ochrony praw człowieka w Europie. I czy naprawdę rząd musi otwierać kolejny spór z UE.