Po drugiej stronie nie stoją żadne zorganizowane siły, tylko fakt. Już nie historyczny ani społeczny, jak w poprzednich odsłonach rewolucyjnego serialu, tylko biologiczny. A fakty nie negocjują, nie cofają się ani nie podpisują kapitulacji. I wykazują upartą, nieustępliwą tendencję do trwania, choć czasem pod lekko zmodyfikowaną – albo jak w tym konkretnym przypadku zmutowaną – postacią.
I niech przypadkiem nie zmyli nas to, że dotychczas rewolucje miały postać eksplozji dziejów, a tej, którą przeżywamy, bliżej jest do ich implozji, zapadnięcia się w sobie. Że zamiast korowodów podnieconego tłumu po ulicach przechadzają się tylko znudzone patrole policji. Ważny jest nie kierunek, ale sam ruch, jego gwałtowność. A ta jest analogiczna, a przynajmniej porównywalna, do towarzyszącej najostrzejszym zakrętom historii.
Jak kluczowym wydarzeniem każdej wojny jest podpisanie pokoju lub chociaż rozejmu, tak przełomem rewolucji jest moment, w którym zaczyna się ona sama sobą męczyć. Dojrzewa w jej szeregach świadomość, że całkowite zwycięstwo – to, do którego miało dojść już po wprowadzeniu tak wielu decyzji, dekretów i deklaracji – nie ma jak się wydarzyć. Nie można jednak ot tak rozejść się do domów, musi się znaleźć ktoś, kto pomoże zachować zdobycze rewolucji. Każda z nich wypatruje swojego Napoleona. Kogoś, kto pisane w gorączce postulaty, wygłaszane zdartym gardłem przemówienia przełoży na schludny język kodeksu cywilnego. System reguł, który przeżyje zarówno swojego twórcę, jak i żywioł, z którego się wyłonił.
Nie ma sensu pytać, kiedy to się skończy, bo jeżeli mamy na myśli powrót do poprzedniego stanu rzeczy, to odpowiedź – jak podczas wszystkich rewolucji – brzmi „nigdy”. Jedyne pozostające w mocy pytanie dotyczy nie chwili, w której zniknie, tylko sposobu, w jaki epidemia z nami zostanie. A jeżeli już koniecznie chcą państwo znać konkretną datę, na jaką w międzyczasie będzie można się orientować, to niech będzie nią 18 brumaire’a.