Nie będzie żadnego miesiąca miodowego. PO od razu musi przystąpić do wyborów prezydenckich o ogromnej dla partii stawce.
Brak tej toksyczności to zasługa przede wszystkim postawy kandydatów, z których wszyscy - od Borysa Budki przez Joannę Muchę po Tomasza Siemoniaka - byli niegdyś ministrami. To też efekt tego, że w kampanii bezpośrednio nie uczestniczy sam Grzegorz Schetyna. On w typowym dla siebie taktycznym ruchu wycofał się w chwili, gdy okazało się, że nie miał żadnych szans na wygraną.
Faworytem jest Borys Budka. Na jego korzyść działa efekt wynikający z przekonania wśród wielu polityków PO, że dalsze wybory i kampania wewnętrzna będą zbyt długo blokować kampanię Kidawy-Błońskiej. To przekonanie może doprowadzić do sukcesu Budki już w I turze. Ale nie jest on przesądzony, chociaż Budka skutecznie skonsolidował wokół siebie ludzi chcących zmiany w partii.
Przeczytaj także: Zuzanna Dąbrowska: I jak tu nie zostać boomerką...
Skala tego wyzwania będzie w pewnym sensie znana już jutro, gdy okaże się, ile osób głosowało. Ale na pewno będzie to mniej niż poprzednim razem. Czasy, gdy PO była partią masową, przyciągającą nowych ludzi i środowiska dawno minęły. U szczytu potęgi Donald Tusk potrafił kolejnymi transferami osłabiać potencjalną konkurencję. To jedno z wyzwań. Inne to pogodzenie frakcji w partii. Bo chociaż Schetyna nie startuje, to fakt że poparł Tomasza Siemoniaka sprawia, że liczba głosów na byłego szefa MON pokaże w jakimś sensie siłę jego wpływu. Z tym będzie musiał liczyć się Borys Budka, jeśli zostanie szefem partii. To drugi powód - organizacja wewnętrznej grupy - pokazujący, jak przemyślanym pomysłem był start Siemoniaka.