Dobrze, że użył pan słowa "prawie"... Moja praca na pewno nie jest monotonią, ale koniecznością, żeby namalować czas jednego istnienia. Tak jak czas naszego bytu. Gdybyśmy chcieli w tym kontekście się zmieniać, bylibyśmy ciągle innymi ludźmi. Tak nie jest i robimy wszystko, żeby uratować siebie. Moje oddanie się jednemu obrazowi jest czymś zupełnie nowym w sensie historycznym.
Na dobrą sprawę każdy malarz maluje tylko jeden dobry obraz, a później reprodukuje go w jakimś stopniu. Na wystawie Claude'a Moneta widać, jak on powoli dochodził do doskonałości. Nauczył się siebie. Wiele różnych rzeczy uprawiałem, wielu poszukiwałem przed moim "programem". Byłem bliski samobójstwa, większość spraw nie miała dla mnie sensu – malarstwo, może nawet i życie. "Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii", jak żartobliwie mówił Tadeusz Boy-Żeleński.
Nie chciałem mieć dzieci ani klasycznej rodziny. Wybrałem sztukę i to właśnie ona musiała mnie przekonać do racji istnienia. Malować można ciągle. Dziś istnieją nowe środki, a młodzi artyści przeprowadzili się w zupełnie inny świat. Ale malarstwo będzie nadal istniało, tak jest od sławnej ręki na skale w jaskini Altamira aż do ulicznych graffiti.
W pańskich pracach namalowane na białym tle białe liczby są niewidzialne. Czy zakładał pan, w momencie tworzenia swojego "programu", że powstaną te białe płótna?
Tak, ale pewności nie mogłem mieć. To memento mori, które nosimy wszyscy w sobie, jest również tym, co od początku mi towarzyszyło.
W moim przypadku skończenie obrazu jest definicją diabolicznie doskonałą. To śmierć decyduje o skończonym obrazie. Mój "Detal", który jest częścią całości, zawsze jest nieskończony. Kiedy kończę jeden z "Detali", natychmiast mam przygotowany następny do malowania. Jest tylko jeden moment, zresztą bardzo śmiesznie dramatyczny, że przy przenoszeniu obrazu może mnie szlag trafić. Ale byłoby to już diabelską złośliwością.