Najpilniej strzeżony człowiek globu podróżował windą z uzbrojonym kryminalistą. Do jego rezydencji mimo wszechobecnej ochrony wtargnął desperat z nożem. W amerykańskiej agencji Secret Service, która wystawiła na szwank bezpieczeństwo Baracka Obamy, dzieje się coś złego. Właśnie po raz drugi w ciągu minionych dwóch lat zmieniła ona dyrektora.
Kilka tygodni temu mężczyzna udający członka Kongresu zdołał przedostać się za kulisy widowni podczas uroczystego obiadu Fundacji Konwentyklu Czarnych z udziałem Baracka Obamy. Potem przyszły kolejne wpadki.
To, co zrobił 19 września Omar Gonzalez, wydawało się praktycznie niemożliwe. Gonzalez przeskoczył przez płot ogrodzenia prezydenckiej rezydencji, przebiegł ponad ?60 metrów po trawniku i wszedł do Białego Domu przez otwarte drzwi.
Dopiero gdy zaczął wbiegać na schody prowadzące do prywatnej części budynku, został ostatecznie obezwładniony przez agentów Secret Service. Gdyby ktoś z Obamów był akurat w pobliżu, na pewno znalazłby się w zasięgu działań intruza. Gonzalez zresztą rozminął się z nimi zaledwie o kilkanaście minut. Po obezwładnieniu znaleziono u niego składany nóż z 9-centymetrowym ostrzem. Szczegóły wyczynu 42-letniego weterana wojny w Iraku wyszły na jaw dopiero po kilku dniach – wcześniej informowano, że jego rajd zakończył się u progu prezydenckiej rezydencji.
Próbowano ukryć, że ochrona najbardziej strzeżonego budynku w USA okazała się dziurawa jak szwajcarski ser. Gonzaleza przeoczyli snajperzy czatujący non stop na dachach okolicznych domów. Przepuścili go, a nawet w ogóle nie zauważyli agenci pełniący służbę po obu stronach ogrodzenia. Nie wypuszczono nawet psów specjalnie trenowanych do przechwytywania intruzów mających ochotę na spacer po prezydenckim trawniku. Prasa nie miała litości. Co by było, gdyby Gonzalez zamiast scyzoryka wtargnął do Białego Domu w kamizelce z materiałami wybuchowymi? – pytano.