Brytyjski premier odwiedza wszystkie europejskie stolice testując pomysły zmian zasad członkostwa swojego kraju w UE. Zaczął od Paryża, Hagi, Warszawy i Berlina. Po nieoczekiwanym zdecydowanym zwycięstwie wyborczym David Cameron jest zobowiązany wypełnić swoją obietnicę zorganizowania referendum o wyjściu lub pozostaniu w Unii. On sam opowiada się za drugą opcją, ale bardziej sceptycznym wyborcom musi na zachętę zaoferować ustępstwa ze strony Brukseli. Chodzi przede wszystkim o ograniczenia w zasiłkach dla imigrantów spoza UE, z których większość stanowią Polacy, a także o większe kompetencje dla Londynu w innych dziedzinach, do tej pory zarezerwowanych dla Brukseli.
Wynik jego pierwszych spotkań nie jest zaskoczeniem. — Można się było spodziewać, że z większym zrozumieniem zostanie potraktowany w Hadze i Berlinie, aż mniejszym w Warszawie i Paryżu — zauważa w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Paweł Świdlicki, ekspert londyńskiego think tanku Open Europe. Zgodnie z oczekiwaniami premier Ewa Kopacz powiedziała mu, że jest przeciwna dyskryminowaniu Polaków w Wielkiej Brytanii. A kanclerz Angela Merkel stwierdziła, że jest otwarta na propozycję zmian unijnych traktatów. Berlin jest tym zainteresowany, bo przy okazji chciałby wprowadzić do traktatów zmiany w funkcjonowaniu strefy euro, które w Unii na razie załatwia się aktami niższego rzędu, ku wielkiemu niezadowoleniu federalnego sądu konstytucyjnego. — Tyle że z tych pierwszych oficjalnych wystąpień trudno wyrokować, jakie będzie ostateczne stanowisko poszczególnych państw. W ciągu najbliższego roku, czy nawet półtora, do referendum nastroje będą się zmieniały. Nie wierzę, że polskie stanowisko pozostanie tak twarde. Dopiero w zaciszu gabinetów mowa jest o prawdziwych czerwonych liniach w negocjacjach— uważa Paweł Świdlicki. To co jednak wiadomo na pewno, to fakt przychylności Merkel. Nie tylko akceptuje możliwość zmiany traktatów, ale także ograniczenia zasiłków. — Unia nie jest unią socjalną. Każdy kraj ma swój system narodowy — powiedziała niemiecka kanclerz, wyznaczając tym samym pole do kompromisu. Na którym to polu Polska nie będzie miała prawa weta, bo niektóre zmiany akurat w tej dziedzinie nie wymagają zmiany w traktatach.
O konkretnych zmianach będzie się w Unii dyskutowało w przyszłym roku, bliżej terminu referendum. Polski rząd może więc spokojnie do jesiennych wyborów prezentować twardą postawę w obronie polskich pracowników, co zyska mu sympatię głosujących. Potem nowa ekipa będzie się musiała zastanowić nad kompromisami, szczególnie jeśli na zmiany zgodzi się Berlin. Nasze ewentualne weto w tej sprawie miałoby tylko charakter symboliczny, bo nie miałoby mocy blokującej.
—Anna Słojewska z Brukseli