Zacznijmy od tego pierwszego. W relacjach polsko–węgierskich namieszał przede wszystkim budapesztański lider Viktor Orbán. Nie tylko podjął decyzję o udzieleniu azylu ściganemu w Polsce byłemu wiceministrowi sprawiedliwości Marcinowi Romanowskiemu, ale obraził jeszcze polski rząd, sugerując, że w Warszawie rządzi „tęczowa koalicja, która prześladuje swoich przeciwników politycznych”.
Trudno nie było uznać obu gestów za nieprzyjazne wobec polskiego państwa. Efektem było wezwanie na bezterminowe konsultacje do Warszawy polskiego ambasadora na Węgrzech. W języku dyplomacji oznacza to jednoznaczną wolę obniżenia poziomu relacji między państwami. A że w tej dziedzinie obowiązuje zasada wzajemności, Warszawa mogła oczekiwać, że Budapeszt uczyni podobnie.
To Polska uznała, że ambasador Węgier jest na inauguracji niemile widziany
Stało się inaczej; węgierski ambasador, mimo chwilowej nieobecności, nie tylko utrzymał swój status, ale na dodatek zaczął prasować koszulę na uroczystości inauguracyjne. Brak wyczucia? Brak znajomości reguł dyplomatycznej gry? Trudno powiedzieć. Niemniej, niedługo po całej aferze z Romanowskim i przytykiem Orbána o „tęczowej koalicji”, z polskiego MSZ wyszedł komunikacyjny impuls, że jego ekscelencja ambasador Węgier będzie na warszawskich uroczystościach niemile widziany. Wysłanie w tej sprawie przez MSZ noty potwierdziła zresztą dziś rano wiceminister ds. europejskich Magdalena Sobkowiak-Czarnecka, sugerując, że Węgry mógłby reprezentować przedstawiciel ambasady niższy rangą.
Czytaj więcej
Szef MSZ Radosław Sikorski przekazał ambasadzie Węgier w Polsce specjalną notę, z której wynika, że udział węgierskiego ambasadora w uroczystej inauguracji polskiej prezydencji w UE „nie jest przewidziany” - informuje Onet.
Nietrudno to wszystko zrozumieć. Wszak inauguracja to europejskie święto jedności, celebrowane przez sympatyków Unii i organizowane przez tych, których Orbán określa jako „tęczowych”. Czy w istocie to dobre miejsce dla jego posła? Trudno mieć wątpliwości, że nie.