Anna Słojewska z Brukseli
Barack Obama do tej pory unikał spotkań z unijnymi przywódcami. W maju 2010 roku odwołał swój udział w szczycie UE – USA w Madrycie, doprowadzając do małego dyplomatycznego skandalu. Zdecydował się na spotkanie z przewodniczącym Rady Europejskiej i szefem Komisji Europejskiej dopiero kilka miesięcy później, w listopadzie w Lizbonie.
Ale tylko dlatego, że i tak był tam na znacznie ważniejszym dla niego szczycie NATO. I po kilku godzinach dyskusji z sojusznikami na ważne dla niego tematy, jak Afganistan czy tarcza antyrakietowa, wieczorem odbył jeszcze szybką rundę rozmów z Hermanem Van Rompuyem i Jose Barroso. Jak sam wtedy przyznał: – Nie było to ekscytujące spotkanie, bo... prawie we wszystkim się zgadzamy.
Zmartwienie Waszyngtonu
Czasy, gdy spotkania z Europejczykami nie są ekscytujące i gdy w najważniejszych sprawach panuje zgoda nad Atlantykiem, odchodzą jednak w przeszłość. Tym razem Obama zaprosił Van Rompuya i Barroso do Waszyngtonu. – Naszym głównym zmartwieniem jest kryzys zadłużeniowy w strefie euro – powiedział na spotkaniu z grupą dziennikarzy w Brukseli William Kennard, ambasador USA przy UE.
A przedstawiciele Starego Kontynentu, niegdyś spragnieni uwagi światowej potęgi, zaczynają nawet narzekać na nadmiar zainteresowania i dobrych rad płynących z Waszyngtonu. – Zawsze łatwiej udziela się lekcji innym, zamiast podejmować decyzje u siebie – komentował we wrześniu Wolfgang Schaeuble, niemiecki minister finansów. Była to wyraźna aluzja pod adresem USA, które same mają znacznie większy dług publiczny niż UE, ale nie ustają w pouczaniu Europy.