Tusk ogłosił gotowość do pełnienia swojej funkcji przez kolejne 2,5 roku 3 lutego na nieformalnym spotkaniu przywódców 27 państw UE na Malcie. Wtedy już było jasne, że ma poparcie większości państw, skoro zdecydował się na taką deklarację.
Od tego momentu polski rząd nie ustawał w przekazywaniu komunikatów o braku poparcia dla byłego polskiego premiera. Angela Merkel usłyszała to wyraźnie od Beaty Szydło i Jarosława Kaczyńskiego w czasie wizyty w Warszawie 6 lutego. Poparcie dla Tuska nie słabło, więc rząd wysyłał kolejne sygnały aż do wyznaczenia Jacka Saryusz-Wolskiego na polskiego kandydata na przewodniczącego Rady. Towarzyszyła temu kampania dezawuowania Tuska, nazywania go niemieckim kandydatem, nieformalnym przywódcą opozycji totalnej w Polsce, a także fatalnym przewodniczącym Rady, który dopuścił do Brexitu i odpowiada za masowy napływ imigrantów do Europy. Wszystko to nie przynosiło jednak rezultatu, a ze stolic europejskich płynęły sygnały niesłabnącego poparcia dla Tuska. Premier Szydło na dwa dni przed szczytem wysłała więc list, w którym jasno wyłożyła argumenty przeciwko takiej decyzji. „Ewentualne przedłużenie mandatu przewodniczącego RE wbrew stanowisku rządu kraju pochodzenia pozostaje w sprzeczności z międzyrządowym charakterem prac naszej Rady" – napisała polska premier. Ton listu został uznany za agresywny i ostatecznie dowodzący, że chodzi o wewnętrzne polskie rozgrywki. Polska nie przekonała nikogo. Według nieoficjalnych informacji przed szczytem, gdyby doszło do głosowania, ewentualnie Wielka Brytania miała się wstrzymać, argumentując, że i tak wychodzi z Unii, więc nie powinna w tej sprawie zajmować zdecydowanego stanowiska. Ale nawet premier Theresa May poparła Tuska. Nie mówiąc o naturalnym sojuszniku Polski, czyli Grupie Wyszehradzkiej.
Polska rozważała też na poważnie prawne możliwości zablokowania wyboru Tuska. Jak podał w czwartek rano portal wpolityce.pl, planem B rządu było zerwanie szczytu w Brukseli. – Polska sięgnie po – używając oczywiście przenośni – swego rodzaju broń atomową, czyli nie podpisze konkluzji szczytu. Będzie to oznaczało, że szczyt jest nieważny, bo konkluzja musi zostać podpisana przez każde z państw uczestniczących w spotkaniach – mówi informator portalu.
„Rzeczpospolita" poprosiła o wyjaśnienie tej kwestii wybitnego prawnika Jeana-Claude'a Pirisa. W latach 1988–2010 był szefem służb prawnych Rady UE oraz doradcą prawnym międzyrządowych konferencji, które tworzyły unijne traktaty: z Maastricht, amsterdamski, nicejski, konstytucję dla Europy oraz obowiązujący obecnie lizboński.
– Ten sposób nie zadziała – mówi Piris. Konkluzje Rady Europejskiej, czyli dokument końcowy ze wszystkimi ustaleniami szczytu, nie są bowiem podpisywane. – Są przyjmowane drogą konsensusu, ale to nie oznacza ani powszechnej zgody, ani jednomyślności – wyjaśnia prawnik. Co to znaczy konsensus w tym wypadku? Że pojedynczy kraj nie może zablokować konkluzji rady. – Jeśli ma inne zdanie, to dodaje się w danym punkcie przypis o tym informujący – wyjaśnia prawnik. – Co więcej, decyzja w sprawie Tuska jest podejmowana odrębnie od konkluzji, w głosowaniu większościowym – wyjaśnia Piris. Wreszcie, zdaniem eksperta, wyjście polskiej premier z sali nic nie da i nie powstrzyma RE od podjęcia decyzji. Nie oznacza bowiem zerwania szczytu. – Bywały takie precedensy. W regulaminie Rady Europejskiej jest przewidziane kworum, które wynosi 2/3 państw członkowskich – dodaje Piris. I na koniec: gdyby Polska jeszcze coś wymyśliła, Rada może zmienić procedury. – Decyzje zmieniające procedury zapadają zwykłą większością głosów – podsumowuje ekspert.
masz pytanie, wyślij e-mail do autorki: a.slojewska@rp.pl