Rząd wycofał się z pomysłu zatrzymywania praw jazdy za przekroczenie prędkości o ponad 50 km/h na każdej drodze – czyli także w terenie niezabudowanym, choć to z dala od miast wypadki mają najtragiczniejszy przebieg. W tym roku zginęło tam o 310 osób więcej niż w wypadkach w terenie zabudowanym – wg danych policji.
– Poza miastami jest mniejsze natężenie ruchu, ale to tam kierowcy rozwijają znacznie większą prędkość – przyznaje Robert Opas z Biura Ruchu Drogowego KGP.
Rząd 24 listopada przyjął opracowany przez Ministerstwo Infrastruktury i Krajową Radę Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego projekt nowelizacji prawa o ruchu drogowym. Są w nim nowatorskie rozwiązania: pierwszeństwo dla pieszych wchodzących na pasy, zrównanie prędkości w terenie zabudowanym do 50 km/h w dzień i w nocy, zapisy mające ukrócić jazdę „na zderzak" na drogach szybkiego ruchu i zakaz używania smartfonów na przejściu.
Jednak wbrew zapowiedziom w projekcie nie ma zapisu o zatrzymywaniu prawa jazdy za drastyczne (o ponad 50 km/h) przekroczenie prędkości poza miastami. Powód jest prozaiczny – rząd najwyraźniej uznał argument, że to nadmiernie obciążyłoby starostów, którzy wydają decyzje o zatrzymaniu prawa jazdy. Gdyby to rozwiązanie weszło w życie, to liczba decyzji o zatrzymaniu prawa jazdy wzrosłaby o ok. 40 tys. spraw rocznie, co oznaczałoby – jak twierdził w stanowisku do projektu Związek Powiatów Polskich – „ponad 100 spraw administracyjnych na 1 starostwo rocznie". Trzeba byłoby większej obsady.
– To raptem dodatkowo ok. 2,5 sprawy dziennie. A czy ktoś ocenił, ile osób można dzięki temu uratować? – pyta Wojciech Pasieczny, były szef stołecznej drogówki, ekspert ruchu drogowego.