Kryzys na rynku nieruchomości w ostatnich latach wieszczono kilka razy. Dziś nad rynkiem zbierają się czarne chmury.
Rynek nieruchomości podlega cyklicznym wahaniom koniunktury. Zwyżki i spadki cen następują po sobie naprzemiennie. Gdyby pociągnąć linię ciągłą, wyznaczając maksymalne i minimalne ceny, powstałaby piękna i w miarę foremna sinusoida. Przy czym maksymalne wartości osiągane przez nieruchomości na przestrzeni tych lat, pomimo okresowych spadków, rosną. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat były trzy kryzysy. Możemy je dokładnie zdefiniować, ponieważ już zaistniały i się skończyły. Ostatnim najbardziej dotkliwym i długotrwałym był kryzys lat 2007–2012, choć wskaźniki GUS jako początek zapaści mogą wskazywać rok 2008 lub przełom 2008 i 2009 r.
W 2008 r. finalizowały się transakcje zawiązane w 2007 r. A rok 2008 r. był rokiem przełomowym „wstrzymywania oddechu”. Byliśmy po podwyżce stóp procentowych, zaostrzeniu kryteriów oceny zdolności kredytowej oraz po astronomicznym wzroście cen i panice, która niebotycznie wywindowała ceny nieruchomości. A to wszystko po załamaniu się rynku nieruchomości w USA, co miało reperkusje także w Europie. Kryzys w Polsce dotknął wszystkie segmenty rynku – mieszkania, domy, grunty. Powoli zaczął się kończyć w 2011 r. Rok 2012 był już rokiem zauważalnego wyjścia z dołka cenowego. I jednocześnie początkiem hossy trwającej w zasadzie nieprzerwanie do dziś.
Trzęsienie ziemi miała wywołać pandemia.
Początek pandemii był pierwszym momentem wstrzymania oddechu po latach sielanki. 4 marca 2020 r. – pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce. Od tego dnia wraz ze wzrostem statystyk zachorowań zadawaliśmy sobie pytanie, co będzie z rynkiem nieruchomości. Z tym pytaniem zostaliśmy dość krótko, bo klienci zaczęli masowo kupować nieruchomości. Do łask wróciły działki, domy za miastem i przede wszystkim rekreacja. Świetnie sprzedawały się nie tylko małe i średnie mieszkania. Te większe też. Wyraźnie widać ucieczkę z banków z gotówką w stronę nieruchomości.