Notowana na warszawskiej giełdzie spółka IMC jest ogromną firmą: działa na ponad 120 tys. ha ziemi w północnej i wschodniej Ukrainie. Jak dotyka was wojna? Jak sobie radzi pana spółka w tak trudnym czasie?
Sytuacja jest faktycznie trudna i zmienia się z dnia na dzień. W pierwszym tygodniu wojny, pod koniec lutego, nie mogliśmy robić praktycznie nic, bo nasze fermy nagle zostały okupowane, a logistyka się załamała. Troszczyliśmy się tylko o przeżycie pracowników. Teraz jednak sytuacja się zmieniła, odzyskaliśmy nasze gospodarstwa, zwłaszcza w regionie Sumy. Szacujemy, że będziemy w stanie obsiać około 75 proc. ziemi, którą teraz kontrolujemy. Dlaczego nie 100 proc.? Ponieważ część ziemi, zwłaszcza na północ od Czernihowa, jest nadal zaminowana. To problem, bo odminowanie pól i dróg zajmie nam miesiące. W skrócie, sytuacja dziś jest nieco lepsza niż miesiąc temu, kiedy nasze gospodarstwa i fermy bydła były okupowane, a Czernihów i Sumy codziennie bombardowane. Dziś nasze tereny są wolne od Rosjan i możemy pracować.
Czy infrastruktura firmy ucierpiała z powodu bombardowań?
Tak, kilka magazynów zostało zniszczonych, zwłaszcza w Czernihowie. Co prawda trafiło je ponad 40 bomb, więc silosy są zniszczone, ale sądzimy, że łatwo będzie je odbudować, więc nie jest tak źle. Kilka maszyn zostało skradzionych i kilka stacji chemii rolniczej zniszczonych, ale nie jest tak źle jak np. w Mariupolu.
W reakcji na wojnę wasze akcje spadły z 25 zł do rekordowo niskiego poziomu 10 zł, ale potem odbiły i dziś ich kurs wynosi ok. 19 zł. Co się wydarzyło, że inwestorzy odzyskali optymizm?