Ciekawie było oglądać pana pojedynek z Michałem Kamińskim w TVN 24. Dwaj spin doctorzy PiS po dwóch stronach barykady, nie szczędzący sobie uszczypliwości.
Spotkanie nie było jakoś nienawistne. Jesteśmy w rolach, które każdy z nas wybrał. Przy czym moja pozycja była łatwiejsza. Przez całe życie byłem po prawej stronie sceny politycznej, w kręgu wpływów braci Kaczyńskich. Natomiast Michał Kamiński wiążąc się z PO dokonał manewru Lucyfera. Przeszedł na ciemną stronę mocy. Dla byłego ministra w kancelarii Lecha Kaczyńskiego taka wolta to o jeden most za daleko. Uważam ten wybór za rozpaczliwy.
Pana koledzy z Solidarnej Polski też mają sporo pretensji o pańskie wybory. Na przykład o to, że idąc na kongres zjednoczeniowy PiS obniżył pan ichpozycję negocjacyjną z tą partią.
Przez trzy lata dobrze poznałem metodę funkcjonowania Zbigniewa Ziobry. Widziałem jak okrywał się zimnym potem na samą myśl, iż będzie musiał idąc do Jarosława Kaczyńskiego na Nowogrodzką, przejść przez szpaler dziennikarzy. Widziałem jak obaj z Jarosławem Gowinem zabierali się do rozmów w sprawie wspólnych list w wyborach europejskich. Zupełnie jak w tej bajce o żurawiu i czapli – jak jeden chciał porozumienia, to drugi nie chciał i odwrotnie. To było rozpaczliwe. A przecież wspólna lista tych partii miała szansę na 8-9 proc. poparcia, a więc na 5 mandatów. Poza tym ten projekt powstrzymałby dynamikę sukcesu Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego. Gdybyśmy się wówczas połączyli, to my bylibyśmy nowym zjawiskiem, i to o nas by się mówiło, a nie o KNP. A wszystko rozpadło się o to, że ani Ziobro ani Gowin nie chcieli ustąpić pierwszego miejsca na liście w Krakowie.
Ale potem się porozumieli, a tymczasem pan czmychnął do PiS.