Tuż przed piątą rocznicą tragedii prokuratura dostała najważniejszy dokument w śledztwie dotyczącym katastrofy Tu-154M w Smoleńsk. Przygotował go pod wodzą płk Antoniego Milkiewicza (badał katastrofę Kościuszki w Lesie Kabackim) dwudziestoosobowy zespół biegłych. Ekspertyza została zamówiona w połowie 2011 r. tuż po tym jak swój raport opublikowała komisja kierowana przez Jerzego Millera.
Opracowanie miało rozwiać wszelkie wątpliwości i faktycznie potwierdza znakomitą większość ustaleń polskiej komisji badającej wypadek. Jak relacjonowali prokuratorzy, biegli winą za katastrofę obciążają pilotów. Mieli oni posługiwać się nieprecyzyjnymi systemami, ignorować ostrzeżenia urządzeń pokładowych, a w końcu przekroczyć wysokość 120 m poniżej, której nie wolno było im zejść w tych warunkach. Śledczy nie chcieli jednak odpowiedzieć na pytanie "Rzeczpospolitej", czy zgodnie z tym, co ustaliła komisja Millera, piloci zbyt późno przerwali podchodzenie do lądowania, czy jak chce rosyjski MAK do końca lądowali.
- Biegli w opinii zawarli swoje zdanie na temat tego, czy wszystkie działania, ale również zaniechania, jakie miały miejsce ze strony pilotów, bardziej świadczą o nieudanej próbie odejścia na drugi krąg, czy lądowania. Uchylę się od odpowiedzi na to pytanie z uwagi, że prokurator referent odmówił udzielenia informacji - tłumaczył płk Ryszard Filipowicz.
W najbliższym czasie opinia publiczna nie będzie miała prawa zapoznać się z treścią całej opinii. Również prokuratorzy wciąż nie są pewni, czy jej treść jest ostateczna, bo jak sami wskazali, będą wnioskować o jej uzupełnienie. Co więcej pełnomocnicy rodzin również mogą mieć jakieś wnioski.
Dziwi, więc zdanie, które padło z ust płk Ireneusza Szeląga: - Biegli wskazali, że istnieją okoliczności, które wskazują na to, że możliwie jest uznanie obecności osoby dowódcy sił powietrznych w kokpicie bądź też w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Wszystkie dotychczasowe stenogramy i analizy głosów wskazują na to, że nie była zachowana tzw. sterylność kokpitu, sterylność kabiny.