W naukach społecznych, zwłaszcza wśród historyków, od dziesięcioleci toczony jest spór o to, co ma większy wpływ na polityczną rzeczywistość: jednostka czy szersze procesy społeczne. Politolodzy także biorą w tej dyskusji udział i dość powszechnie przyjmowane jest stosunkowo banalne stanowisko, iż oba wymienione czynniki mogą odgrywać znaczącą rolę w tym, co przytrafia się poszczególnym populacjom.
Wyznam, że jestem zwolennikiem tezy, iż o ile zjawiska gospodarcze czy społeczne stwarzają grunt do pewnych wydarzeń i procesów, o tyle jednak o tym, co ostatecznie stanie się realnością polityczną, decydują wybitne jednostki. Najbardziej drastycznym przykładem, który często stosuje się w tego typu dyskusjach, jest Holokaust czy – szerzej – druga wojna światowa. Oba te fenomeny mogłyby zaistnieć w dziejach naszego kontynentu bez pojawienia się na scenie historycznej Adolfa Hitlera, ale to jego osobiste obsesje, fobie, „filozofia” i życiowe doświadczenia sprawiły, że miały taki, a nie inny przebieg. Zwłaszcza Holokaust mógł się nie wydarzyć, gdyby nie to, że przywódca III Rzeszy przejawiał chorobliwą nienawiść do Żydów, bowiem w Niemczech przed dojściem nazistów do władzy wcale nie notowano jakiejś szczególnie intensywnej niechęci do narodu żydowskiego. Gdyby jakiegoś socjologa zapytano po pierwszej wojnie światowej, w którym kraju mogłoby dojść do tak strasznych zbrodni, to biorąc pod uwagę stopień asymilacji Żydów i wniknięcia ich w lokalną kulturę Niemców, pewnie kraj Goethego i Schillera wskazałby jako ostatni, w którym mogłoby dojść do Holokaustu.