Przy sprawie Smoleńska praktycznie od samego początku posypało się wszystko, co mogło posypać. Zaraz po katastrofie na szczytach władzy zapanował potworny bałagan. Premier powołał jakiś zespół. Rada Ministrów decydowała o uczczeniu ofiar minutą ciszy. Nikt nie zastanawiał się nad tym, jak badać katastrofę, jakie przepisy proponować, jak rozmawiać z Moskwą, czego się domagać. (...) Potem wcale nie było lepiej. W obozie polskich ekspertow badających katastrofę zaczęły się niesnaski - ukoronowaniem była otwarta niechęć między Edmundem Klichem, a ministrem Jerzym Millerem. (...) Ale chyba największym było zaufanie, że Rosjanie zechcą wyjaśnić przyczyny katastrofy obiektywnie bez zamiatania pod dywan. Tusk był w szoku, kiedy się dowiedział, jak wygląda raport MAK i ilu dokumentów Moskwa nie przekazała polskim śledczym. Nagle koncepcja dobrej współpracy z Rosjanami upadła. Tusk został w tym wszystkim sam. Mógł tylko liczyć na raport Millera.

Lista błędów, które przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy smoleńskiej jest długa.

Sytuacja była niezwykła. Tusk musiał myśleć o konstytucyjnym zabezpieczeniu funkcjonowania państwa. Ale gabinet w kluczowych momentach nie skupiał się na sprawach najważniejszych. Zamiast radzić się ekspertów, prokuratorów, szukać pomysłów na jak najlepszą formułę badania katastrofy, rozmyślano o żałobie, organizacji pogrzebów, o powoływaniu niepotrzebnego międzyresortowego zespołu do koordynacji działań, których nie było.