Za legislację zaczął nam chyba odpowiadać Monty Python. 14 marca miała wejść w życie zasadnicza część wielkiej reformy kodeksu karnego, uchwalonej wiele miesięcy temu. Niedawno okazało się, że jest niekompatybilna z procedowanymi równolegle zmianami w kodeksie karnym wykonawczym. Przesunięcie reformy wpisano więc jako poprawkę do nowelizacji… kodeksu postępowania cywilnego, która akurat była pod ręką i lada dzień miała wyjść z parlamentu. Rzutem na taśmę udało się zgrać wszystkie terminy.
To skrajny, ale niestety nie jedyny przykład pokazujący, że nie ma dobrego zarządzania procesem legislacyjnym. Nawet w obrębie jednego ministerstwa – bo projekty wszystkich trzech ustaw, które pani wymieniła, powstały w resorcie sprawiedliwości – prace potrafią się rozjeżdżać. Ministrowie czy wiceministrowie nie rozglądają się na boki, każdy zajęty jest tylko „swoją” ustawą. I czasem nawet nie wiedzą, że w krótkim okresie proponują kilka nowelizacji tego samego aktu. Dlatego tak ważne jest korzystanie z koordynacji prac. Takim centrum sterowania procesem legislacyjnym, jeśli chodzi o projekty rządowe, powinna być Kancelaria Premiera.
Ale chyba nie jest.
Nie jest, dlatego zdarza się, że trzeba na finiszu zaciągać hamulec tam, gdzie wszystko wydawało się już przepracowane. Podstawowym problemem jest, że nie patrzymy na proces legislacyjny jak na jeden z procesów zarządzania państwem, który wymaga dobrego planowania i skupienia się na adresacie tworzonego prawa. Bo on będzie to prawo stosował i należy mu to ułatwić, a nie utrudnić. To powinien być jeden z celów prawodawcy.
Czytaj więcej
Wrzutka resortu dokonana w Sejmie oddala w czasie wejście w życie surowych kar i konfiskaty pojazdu. – Musimy dostosować te przepisy do uchwalonych później ustaw – tłumaczy Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości.