Wydarzenia takie jak marsz 4 czerwca trudno w naszym rozemocjonowanym świecie komentować na chłodno. Wzmożenie obu stron było potężne i jest nadal. Jedna strona uważa, że właściwie już wygrała wybory, druga epatuje obrazkami transparentów z wulgarnymi hasłami. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana.
W rytualnym oburzeniu polityków PiS na marsz jest sporo teatru, ale też trochę autentycznej irytacji. Teatr – bo przecież Jarosławowi Kaczyńskiemu w gruncie rzeczy zależało, żeby marsz się odbył. PiS woli mieć naprzeciwko siebie jednego, doskonale znanego przeciwnika w postaci toksycznego Donalda Tuska, tłamszącego pozostałych przedstawicieli opozycji, nazywanej przez lidera KO „demokratyczną” – z tego właśnie powodu politycy PiS nazywali zgromadzenie „marszem Tuska”.
Czytaj więcej
Marsz dał PO wiarę w zwycięstwo. Ale to do wygranej za mało, jeśli Platforma, Lewica i Trzecia Droga nie ułożą relacji ze sobą na nowo.
Celem obu stron duopolu jest bowiem jak najefektywniejsze stłamszenie alternatyw: Kaczyński chce porażki Konfederacji, Tusk chce sobie podporządkować Trzecią Drogę i Nową Lewicę. Marsz miał w tym pomóc, wspierając efekt polaryzacji, podobnie zresztą jak komisja ds. rosyjskich wpływów.
Problem w tym, że PiS-owi, a co za tym idzie także Koalicji Obywatelskiej, za dobrze poszło i stąd autentyczna irytacja. Przybierająca momentami postać wręcz groteskową, tak jak w absurdalnym tweecie pani poseł Lichockiej: „Frekwencyjna porażka, sorry Winnetou”. Uderzenie w Tuska, w dużej mierze pozorne, za pomocą komisji okazało się nadzwyczaj skuteczne, zwłaszcza że prezydent bardzo pospieszył się z podpisaniem ustawy, zaś poziom irytacji na władzę okazał się wystarczająco duży, żeby na marszu 4 czerwca zgromadziło się o wiele więcej osób niż tylko twardzi przeciwnicy PiS czy agresywni „kodziarze”. Na dodatek nie było burd, które można by pokazać w rządowych programach informacyjnych.