90 procent scen, które znalazły się w filmie, wydarzyło się naprawdę. Ulicy, przy której wyrosłem, scenograf Eugenio Caballero przywrócił wygląd sprzed pół wieku. Wszedłem do tego samego domu, w którym się wychowałem. Od rozrzuconej po różnych miejscach Meksyku rodziny pożyczyłem meble, które zachowały się jeszcze ze starych czasów. Potem wyszukałem aktorów, podobnych do moich bliskich. I nagle pomyślałem sobie, że jestem szczęśliwcem. Bo ilu ludzi ma szansę wrócić do własnego dzieciństwa?
Po latach mógł pan spojrzeć na swoją wczesną młodość – na rozpad małżeństwa pana rodziców, na ukochaną nianię – z punktu widzenia dojrzałego człowieka. Z dzisiejszej perspektywy zmienił się pana stosunek do przeszłości?
Spojrzałem na tamten czas jako reżyser. To chyba najważniejsze. Jako dojrzały człowiek wciąż oceniałbym. Jako reżyser nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie mogłem dawać aktorom wskazówek, jaki mają mieć stosunek do postaci. Oni swoich bohaterów musieli przetrawić w sobie. Zrozumieć. Więc zamiast osądzać, rozmawiałem z nimi o motywach zachowań i działań. Fernando Grediadze, aktorowi grającemu mojego ojca – człowieka, który dla innej kobiety zostawił rodzinę – nie opowiadałem o żalu, który przez lata w sobie nosiłem. Rozmawialiśmy, dlaczego się tak stało, co mój ojciec mógł czuć, odchodząc od żony i dzieci. Zawsze go oskarżałem, a nagle spojrzałem na całą sytuację również jego oczami. Kiedy kręciliśmy scenę ostatniej rozmowy moich rodziców, powiedziałem Fernando: „Miałeś kiedyś poczucie, że się dusisz? Dopiero gdy wsiądziesz do samochodu i naciśniesz pedał gazu, będziesz mógł głębiej odetchnąć". Po latach musiałem się skonfrontować z własnymi wyobrażeniami o ojcu, zobaczyć w nim nie zdrajcę, lecz człowieka – z jego niepokojami, stresami, ale też mądrością i wrażliwością.
W Cleo, głównej bohaterce pana filmu, też dostrzegł pan kogoś więcej niż tylko gosposię i nianię.
Naprawdę nazywa się Liboria Rodriguez. Pochodzi ze wsi Tepelmene, była niemal członkiem naszej rodziny. Zjawiła się u nas, gdy miałem kilka miesięcy, zawsze traktowałem ją jak drugą matkę. Dobra, czuła, poświęcała mnie i mojemu rodzeństwu dużo czasu. To zresztą właśnie ona chętnie zabierała nas do kina. Pamiętam, że opowiadała nam czasem o swoim dzieciństwie, gdy często bywała głodna. Albo o czarownikach, którzy leczyli ludzi z jej wioski. Brzmiało to jak ekscytująca bajka, więc dopiero po latach spojrzałem na nią jak na kobietę, zrozumiałem, że przeżyła osobistą tragedię – najpierw gdy zostawił ją chłopak, z którym zaszła w ciążę, potem, gdy jej dziecko urodziło się martwe. Dopiero po latach spojrzałem też na Libo jak na osobę z innej klasy społecznej i na dodatek innej rasy. Byłem białym chłopakiem z dobrze sytuowanej rodziny, matka zawsze nam powtarzała, że mamy dobrze traktować tych, którzy są biedniejsi i gorzej odnajdują się w życiu. Ale przecież wtedy nie zdawałem sobie sprawy, czym są różnice statusu i klas, na czym polega wykluczenie.
Cleo-Liboria widziała pana film?