Eileen Ormsby: Wielka narkotykowa e-rodzina

U steru Silk Road stał twórca witryny, długo znany po prostu jako administrator: Admin. Założył stronę, bo marzył o prawdziwie wolnym, otwartym rynku, gdzie rządy nie będą mogły narzucać swoich regulacji.

Publikacja: 03.05.2019 18:00

Beduin na zielonym wielbłądzie był symbolem strony Silk Road

Beduin na zielonym wielbłądzie był symbolem strony Silk Road

Foto: Rzeczpospolita

Najpierw swoje podwoje musiały zamknąć domy towarowe. Teraz zagłada grozi lokalnym dilerom narkotykowym, którzy jeden po drugim muszą zwijać interesy, przegrywając z wygodniejszymi i tańszymi sklepami internetowymi.

Większość z nas nawet nie usłyszałaby o dark webie, gdyby nie rozgłos, jaki zyskała pewna platforma aukcyjna handlująca narkotykami. Silk Road (Jedwabny Szlak) – pierwszy i najbardziej znany bazar narkotykowy dostępny za pośrednictwem sieci TOR – umożliwiał kontakt między sprzedawcami a zainteresowanymi kupnem zakazanych substancji wszelkiego rodzaju. Działał na podobnej zasadzie jak eBay czy Amazon i był niemal tak samo wygodny jak one. Produkty takie jak marihuana, kokaina czy xanax tylko czekały, by wpaść do koszyka, a z niego trafić do klientów w każdym zakątku świata. Barwne reklamy oferowały wszystko: od pojedynczej pigułki ecstasy po jej hurtowe ilości przeznaczone do sprzedaży w klubach nocnych lub za pośrednictwem sieci peer-to-peer. Sprzedawców oceniano na podstawie jakości produktu i poziomu obsługi.

– To najbardziej bezczelna próba rozprowadzania narkotyków, z jaką się zetknęliśmy; rodzaj internetowego centrum handlowego, gdzie można się zaopatrzyć w nielegalne substancje. Tupet jego twórców jest niewyobrażalny – grzmiał amerykański senator „Chuck" Schumer w czerwcu 2011 roku, kiedy założony w lutym Silk Road po raz pierwszy przykuł uwagę mediów. Senator wzywał do natychmiastowego zamknięcia platformy, co wydawałoby się rozsądnym żądaniem, gdyby nie to, że zderzył się z żywiołem, wobec którego tradycyjne narzędzia polityczne okazują się bezsilne.

TOR, bitcoin i narkotyki stanowiły idealną triadę umożliwiającą stworzenie pierwszego internetowego czarnego rynku na masową skalę. Sieć TOR pozwalała zakładać strony, których właściciela nie można było namierzyć. Innymi słowy posiadacz witryny nie musiał się obawiać, że zamknie ją policja albo zbyt prawomyślny dostawca usług internetowych. Co najważniejsze, strona nie musiała funkcjonować potajemnie albo jedynie dla zaproszonych. Przeciwnie, mogła się reklamować, docierając do rzeszy odbiorców, choć osoby, które za nią stały, pozostawały anonimowe, a miejsce ich pobytu – nieznane.

Bitcoin przyszedł w sukurs

Każda transakcja handlowa wiąże się z koniecznością uiszczenia opłaty. Tradycyjne metody płatności internetowej, takie jak użycie karty kredytowej, skorzystanie z serwisu PayPal, nadanie przekazu pieniężnego za pośrednictwem Western Union czy wykonanie przelewu bankowego, nie gwarantują użytkownikowi anonimowości. Tylko nieliczni byli w stanie posługiwać się tymi metodami, a jednocześnie zagwarantować sobie anonimowość, a to stanowiło kolejną barierę dla działalności sklepu internetowego. Ta zaś runęła wraz z pojawieniem się możliwości, jakie daje używanie bitcoina.

Bitcoinowi poświęcono już całe tomy, a objętość tej książki nie pozwala szerzej zająć się tą kwestią. Ujmując rzecz najprościej, bitcoin to wirtualna waluta nieprzypisana do żadnego państwa. Umożliwia niemal natychmiastowe przelewy między użytkownikami w dowolnym miejscu świata. Jest zdecentralizowana: nie podlega żadnej instytucji; nie można jej kontrolować ani ustalać reguł jej funkcjonowania. Co zaś najcenniejsze z punktu widzenia czarnego rynku, i sprzedający, i kupujący mogą pozostać anonimowi. To odpowiednik gotówki w świecie wirtualnym.

Hipotetyczny klient Jedwabnego Szlaku może wejść na stronę w rodzaju localbitcoins.com, gdzie znajdzie kogoś sprzedającego bitcoiny (co jest całkowicie legalne). Kiedy ustalą cenę, klient przelewa gotówkę na bitcoinowe konto sprzedawcy. Z chwilą gdy pieniądze pojawią się na rachunku, ustalona liczba bitcoinów zostaje przekazana na dostarczony adres cyfrowy. Może to być prywatny portfel bitcoinowy albo portfel użytkownika Silk Road. Sprzedawca nigdy się tego nie dowie. Dla niego to po prostu ciąg cyfr i liter.

Zakazane substancje stanowiły wymarzony przedmiot czarnorynkowego eksperymentu. W skali świata popyt na miękkie narkotyki stale rośnie, a niewielkie ilości na własny użytek idealnie mieszczą się w niebudzących podejrzeń kopertach bąbelkowych, które w niczym nie różnią się od miliardów innych przesyłek z jak najbardziej legalną zawartością.

Kwestia zaufania

Listonosze i kurierzy stali się mimowolnymi mułami dostarczającymi towar setkom tysięcy odbiorców, którzy ochoczo korzystali z tej nowej metody zaopatrywania się w narkotyki. Sprzedawcom – tak samo jak na eBayu – zależało na opinii. Zapewniali więc wzorową obsługę i narkotyki dobrej jakości, co przekładało się na najwyższą, pięciogwiazdkową, ocenę.

U steru Silk Road stał twórca witryny, długo znany po prostu jako administrator: Admin. Założył stronę, bo marzył o prawdziwie wolnym, otwartym rynku, gdzie rządy nie będą mogły narzucać swoich regulacji. „Jedwabny Szlak stanowi realizację założeń libertarianizmu – tłumaczył. – To wspaniały pomysł i znakomity, praktyczny system. [...] Nie żadna utopia. Rządzą nim prawa rynku, a nie jakaś centralna władza".

W miarę jak liczba transakcji rosła lawinowo – od kilku do setek, a wreszcie tysięcy dziennie – tajemniczy założyciel i jedyny administrator stawał się niemal przedmiotem kultu zarówno wśród sprzedawców narkotyków, jak i ich klientów. Słynął z ultraliberalnych poglądów, marzył o świecie, w którym każdy będzie mógł zażywać dowolne substancje – bez lęku przed ingerencją lub agresją. W przeciwieństwie do czarnego rynku funkcjonującego zarówno w realnym, jak i wirtualnym świecie Silk Road nie tolerował transakcji, które mogłyby komuś zaszkodzić lub wyrządzić mu krzywdę.

Założycielowi chyba naprawdę zależało na dobru klientów.

– Wiem, że cała ta platforma opiera się na zaufaniu, jakim mnie obdarzacie. Zdaję sobie sprawę, jaka to odpowiedzialność. Jestem zaszczycony, mogąc Wam służyć – deklarował na forum witryny. – Jeszcze nieraz dowiodę, wierzę w to, że moje intencje są szczere, a ja sam nie jestem na sprzedaż.

W innych rękach Jedwabny Szlak prawdopodobnie w ogóle by się nie rozwinął. Większość uznałaby go za zwykłą maszynkę do robienia pieniędzy. A choć Silk Road został pomyślany jako platforma handlowa, właścicielowi bardzo zależało, by stworzyć też społeczność, którą kierowałby z miłością i troską, angażując się w jej codzienność. Prowadził nawet pamiętnik, szczegółowo opisując swoje internetowe przedsięwzięcie. „Spodziewam się, że kiedyś ktoś będzie chciał spisać moją biografię. Przyda mu się szczegółowy rejestr moich działań" – zanotował w nim.

Aktywnie udzielał się na forach Silk Road, często zwracając się do swojej trzódki.

– Jesteście dla mnie niczym rodzina. Jasne, wszystkim trafiają się stuknięci kuzyni, ale przyznajcie, dodają kolorytu. Zresztą to bez znaczenia, i tak wszystkich Was kocham – pisał.

Nigdy nie traktował członków tej sieci protekcjonalnie.

– Spośród całej wielkiej społeczności tego świata to właśnie wy uczestniczycie w narodzinach tej rewolucji. Właśnie wy uruchamiacie i rozpędzacie tę machinę. To dla mnie zaszczyt, że zechcieliście mi towarzyszyć. Dziękuję Wam za zaufanie, wiarę, braterstwo i miłość.

Trudno dziś rozstrzygnąć, co przesądziło o popularności platformy: narkotyki wysokiej jakości w przystępnej cenie, łatwość korzystania ze strony czy chęć uczestnictwa w rewolucji. Faktem pozostaje, że ludzie z całego świata za pośrednictwem sklepu masowo kupowali lub sprzedawali narkotyki bądź uczestniczyli w pogaduszkach i przekomarzaniach społeczności.

Błyskawicznie prowadzenie platformy przekroczyło możliwości i siły jednej osoby. Silk Road potrzebował zespołu, a chętnych do pracy nie brakowało.

Variety Jones

Któregoś dnia w roku 2011, kiedy Jedwabnym Szlakiem wciąż zarządzał jeden człowiek, właściciel platformy zanotował w pamiętniku: „Zjawił się Variety Jones. To najbardziej uparty i najtwardszy gość, jakiego do tej pory poznałem. Szybko dowiódł swojej wartości i przydatności, pokazując mi lukę w zabezpieczeniach, której sam nie dostrzegłem".

Variety Jones, który od ponad dekady należał do internetowych społeczności hodowców konopi indyjskich, stał się najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem twórcy Silk Road. Właściciel platformy, który w realnym świecie nie mógł rozmawiać o swoim przedsięwzięciu, cieszył się, mogąc korzystać z rad zaprawionego w bojach weterana. Darzył go coraz większym zaufaniem i odsłaniał się, gawędząc z nim jak z serdecznym przyjacielem, a nie z anonimowym człowiekiem przy klawiaturze gdzieś na drugim końcu świata. Omawiali każdy aspekt funkcjonowania strony, wymieniali się też pomysłami i planami na przyszłość. Admin był wizjonerem, a Variety Jones wziął na siebie rolę praktyka i doradcy, który mówił, czy dane rozwiązanie w ogóle jest realne albo w jaki sposób można je wprowadzić.

„Przekonał mnie do takiej konfiguracji serwera, która zagwarantuje, że będę jedynym administratorem i nie będę musiał z nikim współpracować" – notował założyciel Silk Road w pamiętniku. „Podsuwał mi konkretne rozwiązania techniczne, pomógł przyspieszyć działanie strony i wycisnąć więcej z moich obecnych serwerów. Dzięki niemu też mogę lepiej kontaktować się z użytkownikami: przekazywać im oświadczenia, temperować podejrzane jednostki, prowadzić sprzedaż, zmieniać swój nick, wprowadzać do regulaminu nowe zasady i tak dalej, i tak dalej. Podpowiedział również, jak zabezpieczyć się w kwestiach prawnych: przygotować oficjalne wersje, sporządzić testament, znaleźć następcę itp. Wyrósł na prawdziwego mentora".

W pierwszym okresie młody przedsiębiorca całkowicie polegał na VJ. Konsultował z nim wszystkie pomysły i jako jedynej osobie ufał na tyle, by zdradzać szczegóły dotyczące funkcjonowania Jedwabnego Szlaku.

Facet od grzybków

Dobra – powiedział w grudniu 2011 roku VJ, kończąc rozmowę na czacie. – Nie mogę się rozłączyć, nie zapytawszy, ile wynosi tygodniowy obrót.

– A może sam zgadniesz? – droczył się Admin ze swoim mistrzem, zanim ujawnił, że wartość tygodniowej sprzedaży oscyluje wokół stu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów.

VJ zachował się, jak trzeba, doceniając wyczyn.

– Nieźle jak na gościa, który zaczął od sprzedaży grzybków, hę? – odparł, nawiązując do początków witryny, kiedy założyciel wystawiał na aukcję wyhodowane przez siebie halucynogenne gatunki.

Tego wieczoru Admin zapisał w pamiętniku: „Dziś znowu czatowałem z VJ-em. Jak dobrze, że pojawił się na scenie. Odzyskałem zapał, zobaczyłem, w którą stronę powinien zmierzać SR. VJ otworzył przede mną nowe horyzonty. Stworzę markę, której ludzie będą ufać, z którą będą się identyfikowali. Jedwabny Szlak jako czat, jako miejsce wymiany, jako kasa pożyczkowa, jako rynek, jako wszystko! Niesamowite przeżycie. Wreszcie mogłem pogadać z gościem obdarzonym niesamowitą inteligencją, a przy tym nadającym na tych samych falach co ja, przynajmniej do pewnego stopnia". Trzy miesiące później mógł się pochwalić obrotami rzędu sześciuset tysięcy dolarów tygodniowo.

Wraz z rosnącymi obrotami i popularnością witryny rosło też ryzyko osób, które za nią stały. Szczególnie zaś bardzo widocznego założyciela. W lutym 2012 roku media poświęcały Jedwabnemu Szlakowi tyle uwagi, że coraz więcej zwykłych obywateli dowiadywało się o jego istnieniu. To zaś wiązało się z coraz większą presją polityczną, by coś z tym fantem zrobić. Starszy i bardziej doświadczony Variety Jones wypytywał Admina, czy ktokolwiek z jego otoczenia w realu zdawał sobie sprawę z jego związków z witryną. Właściciel Silk Road przyznał, że dwie osoby – była dziewczyna i znajomy – wiedziały, kto założył stronę, ale nie przejmował się tym szczególnie: „Z nią pewnie już nigdy się nie spotkam, a z nim przestanę się kontaktować".

Narzeczona dla księcia

Variety Jones nie podzielał tej beztroski. Jego zdaniem każdy, kto znał tożsamość właściciela najniebezpieczniejszej witryny internetowej świata, był niebezpieczny. W jego pokrętnym umyśle zrodził się plan.

– Oglądałeś kiedyś film „Narzeczona dla księcia"? – spytał.

Admin potwierdził, że owszem.

– Czyli znasz historię pirata Robertsa? Świta mi coś, więc cierpliwie mnie wysłuchaj.

Admin nie pamiętał szczegółów, więc VJ streścił mu fabułę. Bohaterem filmu był Westley. Został schwytany przez pewnego słynącego z okrucieństwa pirata, który mordował załogę, jeśli natychmiast nie oddała mu całego złota. Westley zdołał się wkupić w jego łaski i awansował na pierwszego oficera. Z czasem poznał sekret: postać zwana piratem Robertsem Postrachem Mórz nie istniała naprawdę. Była legendą przekazywaną przez kapitana jego następcy, gdy sam kapitan postanawiał wycofać się z interesu. Wysadzał wtedy w porcie całą załogę z wyjątkiem pierwszego oficera, którego tytułował Postrachem Mórz. Upewniwszy się, że nowo zaciągnięta załoga kupiła tę bajeczkę, schodził na ląd, gdzie żył, opływając w bogactwa. Budzące grozę opowieści o bezlitosnym Postrachu Mórz wystarczały, żeby – w obawie o życie – załoga zaatakowanego statku natychmiast oddawała całe zgromadzone na pokładzie bogactwo.

– Musisz zmienić nick z Admina na Robertsa Postrach Mórz – oświadczył VJ. – Nie żartuję. Już teraz zacznij budować legendę.

– To mi się nawet podoba – przytaknął wdzięczny uczeń.

Tak właśnie narodził się DPR (Dread Pirate Roberts). Variety Jones na własny użytek przechrzcił go na Dippera, co brzmiało podobnie, a oznaczało ptaka nurka lub gwiazdozbiór niedźwiedzicy.

Z czasem DPR coraz bardziej polegał na radach i przyjaźni VJ-a. Obaj często do nocy dyskutowali na czacie o kwestiach związanych z funkcjonowaniem witryny. Przy okazji jednej z takich rozmów, gdy zastanawiali się, jak sobie radzić ze sprzedawcami, którzy próbują dokonywać transakcji poza platformą (w ten sposób unikając płacenia prowizji), DPR przyznał, że nie tylko może zaglądać do prywatnej korespondencji użytkowników, ale wręcz często to robi.

Ta informacja mogłaby poważnie zaniepokoić użytkowników, którzy przywiązywali szczególną wagę do prywatności. Silk Road zbudowano wszak na fundamencie zaufania i solidarności: my przeciwko systemowi. Choć witryna dysponowała PGP (Pretty Good Privacy), narzędziem do szyfrowania poczty elektronicznej, które skutecznie blokowałoby wścibstwo DPR-a, wielu użytkowników z niego nie korzystało.

– Kiedyś będziemy musieli odbyć poważną rozmowę o procedurach na wypadek aresztowania lub skazania – oświadczył VJ pewnego marcowego dnia 2012 roku. – W ostatnich dwóch tygodniach sporo o tym myślałem. Na przykład, gdybyś został aresztowany. Musimy zdecydować, w którym momencie się zjawiam, żeby cię wyciągnąć. Bo zjawiłbym się, żeby cię wyciągnąć. Przestałem się bać więzienia. Traktuję je po prostu jak pobyt w kraju Trzeciego Świata z nędzną infrastrukturą komunikacyjną.

– Ja też się nad tym zastanawiałem – przyznał DPR. – Na przykład mógłbym powierzyć komuś z rodziny zaszyfrowany plik z instrukcjami dotyczącymi przekazania kontroli nad witryną. A gdybym trafił do więzienia, przekazałbym mu hasło.

– I pamiętaj, że któregoś dnia nad twoim spacerniakiem pojawi się nisko lecący śmigłowiec, a ja będę w środku. Obiecuję – zapewnił VJ. – Serio, rąbiemy taką kasę, że mógłbym nająć małe państewko, żeby cię odbiło. Myślę, że warto poważnie przemyśleć inwestycję w firmę organizującą loty śmigłowcami. Nigdy nie wiadomo, kiedy któremuś z nas przyda się helikopter!

– Fakt. Na co nam ta forsa, gdybyśmy mieli siedzieć za kratkami? – zgodził się DPR.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy