Dlaczego wtedy nie? Dlaczego wiele osób znaczących w polskiej inteligencji bez zmrużenia oka przyjmowało zaproszenia? Na to pytanie niełatwo odpowiedzieć, ale jednak taka odpowiedź należy się pokoleniu, które dzisiaj dowiaduje się o grzechach Kościoła. Jak można było tolerować kogoś takiego jak ksiądz Jankowski? Zacytuję radiową wypowiedź bohatera tamtego czasu Zbigniewa Bujaka: „To, że tam jest w tle jakiś homoseksualizm, to było dla nas oczywiste. Wystarczyło zobaczyć jego łazienkę i pokój sypialny. [...] Już wtedy, kiedy pojawił się na terenie stoczni i odprawił mszę, to już wtedy – wiem to od uczestników, organizatorów tego strajku – że oni wysłuchali jego kazania i powiedzieli: chłopaki, coś jest nie tak". Było bardzo nie tak, a jednak ksiądz Jankowski przez lata pozostawał autorytetem i solidarnościową legendą, uznawaną przez ludzi, którym trudno odmówić charakteru. Jak to możliwe? Przecież ktokolwiek stykał się z klerem, miewał rożne obserwacje i doświadczenia – czasem godne kapłańskiego stanu, ale często porażające i gorszące. Dlaczego nie reagowaliśmy? Dlaczego bagatelizowaliśmy? W połowie lat 70. zainicjowano Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej powiązane z czytaniem wierszy. W Warszawie zaproszono do tego mnie i jeszcze bardzo przystojnego młodego aktora. Ksiądz organizator mieszkał na Krakowskim Przedmieściu w wysokiej wieży kościoła. Czekał na nas na dole przy windzie. Zaprosił do windy aktora, potem wszedł sam i... nacisnął guzik, mówiąc do mnie: „ty się już nie zmieścisz". Szłam po schodach i zanosiłam się od śmiechu. Oto anegdota, którą rozbawię niejedno towarzystwo. Bo tak właśnie reagowaliśmy na „słabości" kleru. Na księdza pijanego w czasie mszy, na wystawne potrawy, na łapczywość w każdej dziedzinie. Po prostu się śmialiśmy.




Ale dlaczego? Moje pokolenie urodziło się w komunie, na ścianach klas wisiały portrety Lenina albo Gomułki. Stara nauczycielka, pani Hagiel, przed lekcjami odmawiała z nami modlitwę. To było oczywiście zabronione. Na prośbę pani Hagiel, jeśli w czasie modlitwy wchodzili nagle dyrektor albo woźna, milcząc, siadaliśmy w ławkach. Obrazek żywcem z zaborów. Panią Hagiel usunięto ze szkoły, a ona prosiła, żeby z pożegnania nie robić szumu, bo to się na wszystkich odbije. Większość z nas, siedmiolatków, pochodziła z rodzin świadomych grozy PZPR. Przynależność do Kościoła była azylem, stanowiliśmy milczącą społeczność, która kontynuowała tradycję polską, a nie radziecką. Żołnierze i milicjanci chrzcili swoje dzieci po kryjomu. Przynależność do grona wiernych, do modlących się, do religijnych, była nie tylko wyznaniem. Była terenem „polskim, a nie ruskim". Polskim, znaczy wolnym. Co znaczy polska wolność, nikt się nie zastanawiał – po prostu nie chcieliśmy być „ruscy". Kościół równał się ojczyźnie. Wieczorne „Ojcze nasz" to był język polski, odwieczny, a nie język Stalina.

Tak trudno to wytłumaczyć pokoleniu, które ociera się o takie pojęcia jak nacjonalizm. Walkę z Kościołem prowadził reżim, trudno więc było iść myślami w tę samą stronę. Kościół w stanie wojennym gromadził wierzących i niewierzących. Zdarzało mi się często czytać wiersze na mszach za ojczyznę przed tłumem ludzi złączonych nadzieją na lepsze. Pamiętam siłę „Boże, coś Polskę" śpiewanego – tak, śpiewanego – przez te same osoby, które dzisiaj idą w marszach równości, w demonstracjach przeciw hierarchom kościelnym. Jak niewierzący mogli śpiewać „Boże, coś Polskę" szczerze i wspólnie z wierzącymi? Mogli, bo to było coś w rodzaju antyhymnu. To nie jest pierwszy paradoks historii, ale jednak mocny.

Może taka spowiedź należy się młodszym pokoleniom – widzieliśmy, ale nie reagowaliśmy, bo to jeszcze nie był ten czas. Czy to nas rozgrzesza? Chyba nie. Czy można z tego wyciągnąć jakąś naukę? Chyba tak – jeśli się widzi nadużycia, należy reagować bez względu na to, czy czasy temu sprzyjają czy nie. I bez względu na to, jak wygląda rewolucja.