Labrador City

Mariusz Wilk, Dziennik północny

Publikacja: 08.08.2009 15:00

Red

[srodtytul]9 sierpnia[/srodtytul]

Wpół do szóstej obudził mnie dziwny dźwięk – jakby niebo wibrowało – ni to salut, ni alarm. Przypominało szalony chichot. Potem Krzych powiedział, że to był loon. Wyjrzałem z namiotu – dookoła syf. Łukasz nazwał to „junk”. W ten sposób z samego rana poznałem dwa nowe słowa.

Loon to ptak z rodziny nurów, wielkości sporej kaczki albo małej gęsi. Doskonały pływak i nurek. Poza tym wytwale lata na długie dystanse, łączy się w pary na całe życie i symbolizuje dzikie ostępy. Nic dziwnego, że często występował w legendach indiańskich. Niestety, kwaśne deszcze, jady przemysłowe i rozwój turystyki powodują, że populacja loona zmniejsza się z roku na rok. Całkiem możliwe, że wkrótce będziemy go oglądać jedynie na kanadyjskiej jednodolarówce (potocznie „loonie”), na której umieszczono jego wizerunek. Rzekomo przynosi szczęście...

A propos kanadyjskich dolarów Krzychu opowiedział nam swoją przygodę w Polsce w 1994 roku. Wracał nad ranem, nieco podcięty, taksówką do domu. Po drodze gadali z taksówkarzem o Kanadzie, ten spytał, czy Kasprzyk ma przy sobie kanadyjskie pieniądze, bo w życiu ich nie widział. Krzych pokazał mu piątkę z zimorodkiem, dychę z rybołowem i bodaj pięć dych ze śnieżną sową. Taksówkarz nabożnie obejrzał, usta w podkówkę i niemal płacząc, wyszeptał: „Boże, jaki piękny kraj ta Kanada, zwierzaki mają na pieniądzach. A u nas mordy polityczne i nominał, że aż wstyd, tyle zer”. Po czym dorzucił: „Niech pan uważa, bo łatwo się pomylić: wały w okularach mają cztery zera, a bez okularów – pięć”. Z tymi zerami na wałach mogło być na odwrót. Któż by to dzisiaj pamiętał?

Natomiast „junk” to odpady, śmietnik. Im więcej śmiecia w dzisiejszym świecie – twierdzi Łukasz – tym większa pogarda w samym wyrazie. Kiedyś słowo „junk” odnosiło się wyłącznie do zużytych lin okrętowych, w nowoczesnej angielszczyźnie epoki konsumeryzmu robi zawrotną karierę, uogólniając w negatywie wszelką staroć.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Kemping Family Park wyglądał jak pas startowy opuszczonego lotniska, po którym hulał jedynie przenikliwy wiatr, tarmosząc drzwiczki różowej wygódki. Byliśmy nieludzko skonani. W zębach zgrzytał nam szuter i nie mieliśmy wyjścia. Uśmiech Jennifer Mc-Donald – niczym promień słońca, które raptem wychynęło zza chmur – rozjaśnił sytuację. Irlandka obiecała nam ciepłą wodę i drwa na ognisko. A i różowa wygódka okazała się całkiem przytulna, wystarczyło zamknąć się na haczyk! Na klapie znalazłem poradnik hodowcy marihuany bez paru stron. Pewnie ktoś wyrwał na jointy.

Hej, wygódka, wygódka! Tutaj czas nie pogania. To jedyne miejsce, gdzie można się wypiąć na czas. Dlatego lubię ustępy – zarówno w sensie wychodka, jak i modułu prozy, który pozwala wypróżnić się z myśli – są czymś w rodzaju przystanku, chwilą zadumy w drodze. Momentem wieczności.

Graffiti zacieków na drzwiczkach różowej wygódki Family Park sprawiły, żem się zadumał nad celem dalszego deptania tej tropy, która – w gruncie rzeczy – niezbyt się różni od rozmytych śladów dżdżu na deskach. W szarej i sfalowanej kresce po lewej można się dopatrzeć hutniczych hałd Fermontu, rdzawy zygzak po prawej wziąć za aux Pekans (dopływ Moise), który parokroć wczoraj przejeżdżaliśmy, dziwując się jego żelazistej czerwieni. W moim notesie nie ma niczego więcej od Manic 5 do Labrador City...

No bo co jeszcze o Fermoncie napisać, jeśli się przemknęło przezeń jak zając przez miedzę? Można oczywiście coś niecoś z Internetu wygrzebać – jakieś dane o liczbie mieszkańców, ilości wytopu żelaza, datę założenia osady – lecz po co się silić, kiedy każdy, kogo to naprawdę interesuje, sam sobie kliknie. Mnożyć informacje w dobie Internetu nie ma sensu (one same się mnożą jak króliki), w dobie Internetu sens ma wyłącznie własnodzielne przeżywanie świata. Jeśliby więc pomieszkać przez jakiś czas w tej osadzie hutników, poznać się z ludźmi, aby poczuć w żyłach tętno ich życia i opowiedzieć swoimi słowami ich opowieści – o, wtedy można by utkać z Fermontu kawałek prozy non fiction. Aliści przy naszej prędkości nawet ustępu nie da się z Fermontu wykroić.

Ktoś się żachnie, że należało przystanąć i pogawędzić z pierwszym lepszym tuziemcem, a nuż rzekłby coś ciekawego, czy choćby psy na głównym placu policzyć i z tego jakąś fabułę ulepić. Cóż... Z wiekiem ostrożnie ważę słowa, ucząc się u starego Laozi, bo zaczynam wierzyć – jak Chińczycy – że siedliskiem świadomości jest nie głowa, lecz ciek krwi. Z upływem lat krew leniwiej cieknie w żyłach i rzeczywistość coraz wolniej do mnie dociera. Dlatego w drodze nie podganiam jej słowami, a staram się zrównać krok z rytmem krwi, aby poczuć jak „rzeczywistość obraca się wolno w żyłach”. Stąd częściej milczę, niż piszę. Niestety, w tej podróży nie mogę spowolnić kroku.

Oto już słyszę, jak koledzy wołają (nie dając mi celu tej tropy wyjaśnić), że pora się zwijać i jechać dalej. A tak by się chciało dłużej tutaj zabawić, choćby do końca turystycznego sezonu, i z rudą Jenny poznać się bliżej, bo grzechu warta, a że rura w łazience urwana i przylepiona plastrem... Mnie tam junk nie przeszkadza, sam po trosze wychodzę z obiegu.

– Idę już! Idę!

Labrador City ma (mniej więcej) tyle lat co ja. O ile jednak w przypadku człeka szósty krzyżyk to początek końca, o tyle dla miasta to wiek oseska.

Zresztą, co to za miasto, chyba wyłącznie z nazwy, bo wygląda jak byle jakie tymczasowe osiedle – dzisiaj jest, a pojutrze go nie będzie – tutaj większość takich... Wczoraj przejeżdżaliśmy przez Gagnon, a właściwie przez to, co z niego zostało, i trudno się było połapać, że to było miasto. W pewnym momencie, jakieś 200 mil od elektrowni, wyskoczyliśmy z szutru na asfalt, parę asfaltowych odnóg odchodziło w bok, lecz zanim zdążyliśmy się zdziwić, znów był szuter. Potem Krzysiek wyjaśnił, że w 1960 roku założono tam miasto i Quebec Cartier Mining Company jęła eksploatować rudę żelaza. W połowie lat 80. rudę wybrali do cna, zatem kopalnie zamknęli, a sam Gagnon zlikwidowali. Ponoć w ziemi zostały urządzenia kanalizacyjne łącznie ze ściekami.

Ciekawe, kiedy i tutaj wszystko to trawą i mchem zarośnie, myślałem, przyglądając się z okien wolno sunącego samochodu temu zapyziałemu miasteczku. Zwiedzaliśmy je, nie wychodząc z auta, bo nie było czego zwiedzać. Kilkadziesiąt asfaltowanych jezdni bez chodników (tu się nie chodzi, lecz jeździ), domy bez podpiwniczeń, zrazu widać, że ci, co je budowali, nie zamierzali zapuszczać tutaj korzeni, po drodze naliczyłem dwa duże centra handlowe i cztery kościoły różnych wyznań, sześć barów i zero księgarni, jeden kort tenisowy, jedną kręgielnię i jedno sztuczne lodowisko w remoncie...

[srodtytul]***[/srodtytul]

W muzeum krajoznawczym na kolejnych planszach pokazano fazy zasiedlania Labradoru przez ludzi. O najdawniejszych, zwanych Maritime Archais Indians, nie wiadomo wiele, ni skąd przybyli, ni dokąd się podziali. Zanotowałem jedynie, że zamieszkiwali wyłącznie obrzeża Labradoru między połową ósmego i połową czwartego tysiąclecia przed naszą erą. Pod koniec czwartego tysiąclecia w rejonie Ungavy (na północy Labradoru) pojawili się Pre-Dorset Eskimo i zasiedlili cały półwysep aż po północne brzegi Nowej Fundlandii. Przy trzeciej planszy poczułem się nieco pewniej, bo z Dorsetami stykałem się wcześniej w lekturach. Do Labradoru dotarli z Ziemi Baffina ponad dwa i pół tysiąca lat przed naszą erą, rozprzestrzenili się po całym półwyspie a pod koniec XI wieku sczezli, wyparci przez lud Thule, z którego wywodzą się współcześni Inuici.

Z „Wypraw wikingów” Farley’a Mowata, czytanych w latach 70., pomnę, że Eskimosi kultury Thule wypierali jedynie resztki Dorsetów, bo w związku z ociepleniem klimatu większość z nich już wcześniej wymarła z głodu bądź wyruszyła na Północ za fokami pelagicznymi. Dorseci polowali wyłącznie na foki, foki żywiły się rybą, ryby planktonem, a ten lubił zimną wodę, więc kiedy morze wokoło Labradoru się ociepliło, całe to towarzystwo ruszyło się z miejsca... Thule natomiast – zdaniem Mowata – byli bardziej wszechstronni, posługiwali się kajakami i mieli psie zaprzęgi, co umożliwiało im polowanie na wszystkie rodzaje ssaków morskich oraz karibu.

Dorseci przetrwali do dzisiaj jedynie w eskimoskich bajach i w skandynawskich sagach. Eskimosi nazywali ich Tunnitami i przedstawiali jako olbrzymów, wikingowie również opowiadali o wielkich ludziach, których napotykali w swoich winlandzkich podróżach i nazywali ich Skraelingami. Biorąc pod uwagę niski na ogół wzrost Eskimosów kultury Thule oraz fakt, że dotarli na Labrador dopiero z początkiem XII stulecia, a więc później niż wikingowie, Mowat twierdził, iż Dorseci nie byli ani Indianami, ani Eskimosami, co najwyżej z tymi ostatnimi mogło ich łączyć jakieś pokrewieństwo. Jednakże – o ile pamiętam – nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, gdzie się Dorseci podziali. Być może i białych ludzi czeka już wkrótce podobny los? Kasprzyk wciąż przecież straszy globalnym ociepleniem klimatu.

[srodtytul]***[/srodtytul]

A z drugiej strony, czy trzeba aż zmian klimatycznych, aby całe narody znikały z powierzchni ziemi? Wystarczyło obejrzeć Indian i Inuitów z papiermache porozstawianych w głębi sali w różnych scenkach rodzajowych.

– Na fotkach wyjdą jak żywi – żartował Schuch, robiąc im zdjęcia ze wszystkich stron.

I rzeczywiście. Aż nieswojo się zrobiło. Stali bądź siedzieli w naturalnych wymiarach: jeden z kanu łowił ryby, dwaj inni u wigwamu na ogniu coś piekli, a elektryczne odblaski, imitujące płomienie ogniska oświetlały ich skupione twarze, jeszcze inni wyprawiali skóry, wiązali sieci, czyścili broń. Miałem wrażenie, że te figurki z masy papierowej z dodatkiem kleju i gipsu patrzą na nas lakierowanymi oczami.

[srodtytul]***[/srodtytul]

W tym momencie wspomniałem czukockiego pisarza Jurija Rytcheu, który odwiedził Kanadę w 1967 roku na zaproszenie Farley’a Mowata. Czukcza pobywał w Toronto, objechał kilka prowincji, między innymi Saskatchewan, Albertę oraz terytoria północno-zachodnie (ich stolice pod względem wielkości mało różniły się od czukockich posiołków), gdzie oprowadzano go po miejscowych muzeach.

– Wasze etnograficzne muzea – zauważył w końcu z ironią – niczym nie różnią się od siebie. W każdym to samo wnętrze północnej sadyby, u ognia siedzi aborygen i zajmuje się jakimś tradycyjnym dla aborygenów zajęciem. Prawdę mówiąc, drażnią mnie tego typu wystawy, może dlatego, że sam wychowałem się w jarandze i w tej figurce, zgarbionej nad ogniskiem, rozpoznaję często siebie. A to nie jest zbyt przyjemne być wystawionym na widok publiczny jako obiekt dociekań uczonych. Tym bardziej że etnografowie i antropolodzy nie odznaczają się szczególnym taktem w stosunku do przedmiotów swoich badań, postrzegając nas zazwyczaj jako „prymitywnych” ludzi.

– My badamy kulturę Eskimosów i Indian – wyjaśnił jeden z jego kanadyjskich przewodników – jako część ogólnoludzkiej tradycji wchodzącej w skład naszej narodowej kultury.

– Ciekawe, co byście mówili, gdyby to Indianie i Eskimosi wystawili w swoich muzeach przedmioty waszej materialnej kultury: lodówki, pralki, suszarki do włosów, tostery, wibratory. Co powiedzielibyście, oglądając w muzeach wnętrza barów, w których biali dżentelmeni z papieru i gipsu siedzą na wysokich stołkach nad szklanką whisky ze wzrokiem utkwionym w ekran telewizora. Czy taka wystawa spodobałaby się białym ludziom, którzy z wyższością i protekcjonalnym zadęciem badają kultury północnych narodów, doprowadziwszy je wcześniej do stanu egzotycznej rzadkości?

Wspominając ten dialog, mimo woli zaczynam patrzeć na zbiory muzeum w Labrador City oczami Czukczy.

[srodtytul]9 sierpnia[/srodtytul]

Wpół do szóstej obudził mnie dziwny dźwięk – jakby niebo wibrowało – ni to salut, ni alarm. Przypominało szalony chichot. Potem Krzych powiedział, że to był loon. Wyjrzałem z namiotu – dookoła syf. Łukasz nazwał to „junk”. W ten sposób z samego rana poznałem dwa nowe słowa.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów