Mały, wielki biegacz

Informacja, że Andrzej Badeński, kiedyś jeden z najlepszych 400-metrowców na świecie, nie żyje, przyszła do Polski rok po jego śmierci. Zmarł samotnie, w domu starców niedaleko Wiesbaden. Miał 65 lat

Publikacja: 04.09.2009 18:23

Mały, wielki biegacz

Foto: Wikipedia

Jego wyczyny na bieżni i obok niej obrosły legendami. Na igrzyskach w Tokio (1964) jeszcze na ostatniej prostej był pierwszy w biegu na 400 m. Na mecie medale ze szlachetniejszego kruszcu odebrali mu jednak Amerykanin Mike Larrabee i Wendell Mottley z Trynidadu. Został mu brąz i sława najszybszego z Europejczyków. Cztery lata później, podczas igrzysk w Meksyku, gdy padał na mecie bez tchu, zyskał sławę nieśmiertelną, choć medalu nie przywiózł.

Badena, jak o nim mówili bliżsi i dalsi znajomi, o brąz w sztafecie walczył tam z Niemcem Martinem Jellinghausem. Na ostatniej zmianie dopadł rywala i przed metą jeszcze zaatakował. Po jej minięciu padł bez czucia, a wypełniony do ostatniego miejsca stadion w Mexico City, położony na wysokości Kasprowego Wierchu, zamarł. Jury przyznało brązowy medal Niemcom, choć obie drużyny uzyskały identyczny czas, ustanawiając rekord Europy, a drobiazgowa analiza fotokomórki nie dowiodła przewagi Jellinghausa. Po latach, w rozmowie z Markiem Jóźwikiem, byłym płotkarzem, dziś znanym dziennikarzem, Badeński powie z goryczą na łamach „Rz”, że naszym działaczom nie chciało się składać protestu. – Oni to olali, olali sztafetę, olali medal dla Polski.

– Miał serce jak dzwon. Takie, które trafia się raz na miliard i pozwala mimo skromnych warunków fizycznych (173 cm) biegać szybciej od innych. Ale Badena był mistrzem nie tylko na bieżni. Był też mistrzem w balowaniu. O tym, jak się bawił, najwięcej chyba mógłby powiedzieć nieżyjący kulomiot Władek Komar – wspomina Maciej Petruczenko, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.

O ich przygodach poza stadionem krążyły legendy. Badeński, zawodnik Legii, warszawiak z krwi i kości, syn sierżanta Armii Krajowej, i Komar, syn polskiego hrabiego z Rogówka na Żmudzi, znakomicie się czuli w swoim towarzystwie. Pierwszy miał zaledwie półtora roku, gdy stracił ojca, który zginął w powstaniu, drugi pięć lat, gdy hrabiego Komara zamordowali Litwini za to, że w czasie wojny pomagał wileńskim oddziałom Armii Krajowej. Jeden drobny, niewysoki, drugi jak grecki posąg, prawie dwumetrowy, późniejszy mistrz olimpijski w pchnięciu kulą. Kiedyś kupili w byłej NRD wiatrówki i zaczęli strzelać do zegarów na dworcu we wschodnim Berlinie, chcąc je wypróbować. Sprawie ukręcono łeb, choć zwykły śmiertelnik z pewnością poszedłby do paki. Sam Badeński jeszcze bardziej narozrabiał później w Moskwie, ale uratowały go szybkie nogi i żelazne płuca. Podczas jednego z balów mistrzów sportu w Kongresowej Komar tańczył z nartami, a Badeński w tym czasie wskakiwał w garniturze do fontanny.

– To był barwny chłopak. Miał dużo uroku i jeszcze więcej fantazji, ale był też typem samotnego wilka, który, jeśli jest mu źle, zamyka się w sobie i walczy. Mieszkaliśmy razem w klubowym pokoiku na Skrze. Badena lubił eleganckie stroje oraz dobre towarzystwo. Mieliśmy prywatnego krawca, który w 24 godziny szył nam garnitury i koszule na miarę, a jak było trzeba, to i krawaty. Andrzej lubił imponować, a przychodziło mu to z łatwością – wspomina Jóźwik.

– Badena ocierał się o warszawski high life. Nie było tam miejsca dla pięściarzy – twierdzi dwukrotny mistrz olimpijski w boksie Jerzy Kulej. – Wiadomo, gdzie bokser, tam awanturka. Takie były obiegowe opinie. Badeński miał wokół siebie artystów, ściągał ich jak magnes. Był wybitnym lekkoatletą, a to była inna półka. Gdy na Stadionie Dziesięciolecia rozgrywano Memoriał Kusocińskiego, tłumy były takie, że tramwaj nie mógł przejechać przez Poniatoszczaka.

Życie toczyło się wtedy innym rytmem niż teraz. Był czas na zabawę i zdobywanie medali. Sponsorem sportowców było państwo, a społeczeństwo kochało ich rozpieszczać. Układ wymarzony, ale i demoralizujący. Tym najlepszym i najbardziej znanym pozwalał stać ponad prawem, czuć się lepszymi.

– Wystarczyło wejść do knajpy i już byłeś pijany. Nikt nie pytał o pieniądze. Każdy chciał napić się z mistrzem. A on był bardzo znany, więc balował totalnie – twierdzi jeden ze znajomych Badeńskiego. Jan Werner, kolega ze sztafety, mistrz Europy w biegu indywidualnym, jeden z tych, którzy później z nim wygrywali, zaprzecza. – To legendy. Andrzej potrafił się bawić, to fakt, ale też pracować jak mało kto. Wiem, co mówię, bo znałem go dobrze.

Najczęściej widywano go w otoczeniu ładnych, zawsze młodych, dziewczyn i w czerwonym volkswagenie. Modnie ubrany, z zawadiackim uśmiechem. Urodzony playboy, który przy okazji tak pięknie biegał. Wspomina Kulej: – Jak wpadał do knajpki Ring na Starym Mieście, którą prowadziła wtedy już moja była żona, ciągnął się za nim rój panienek. – Co to, Andrzej, przedszkole się spaliło? – żartowałem, a on tylko się uśmiechał. Po igrzyskach w Tokio i Meksyku jeździliśmy na spotkania z młodzieżą. Widziałem, jak brał telefony od młodziutkich dziewcząt. – Po co ci to? – pytałem, a on poważnie odpowiadał: – Kto wie, może za dwa – trzy lata się przyda.

O tym, co się wydarzyło w położonej nad Wisłą dyskotece Nimfa, było głośno. Werner twierdzi, że za głośno i niepotrzebnie. Badeński wdał się w ostrą wymianę zdań z dziennikarzem ze „Sztandaru Młodych”, który ponoć podrywał mu dziewczynę. Od słowa do słowa przeszedł ponoć do rękoczynów, a redaktor poprzysiągł zemstę i skutecznie załatwił sprawę po linii partyjnej. To za tę awanturę wyrzucono Badeńskiego z wojska. Jeden z jego znajomych mówi: – Właśnie wtedy został rozbitkiem. Zamiast awansu zaproponowano mu cywilny etat magazyniera. Dlatego postanowił uciec na Zachód.

O ucieczce sprzed lat sam Badeński opowiedział Markowi Jóźwikowi podczas jednej z ostatnich wizyt w Polsce. – Wyjechałem autobusem z działaczami Związku Młodzieży Socjalistycznej. Osobiste poręczenie, że wrócę, złożył Andrzej Majkowski, zaprzyjaźniony szef ZMS. Był rok 1974, autobusy jechały do RFN na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Obejrzałem trzy mecze na stadionie, resztę w niemieckiej telewizji – mówił na łamach „Rz”.

– To był dla niego trudny czas. Wyrzucono go z wojska, biegał coraz wolniej. W życiu osobistym też mu się nie wiodło. Wtedy był już po rozwodzie z pierwszą żoną – wspomina Werner. Badeński twierdził, że uciec nie było trudno. Przyjechało po niego dwóch kolegów z Heidelbergu, mieszkał u nich przez tydzień. Później odnowił inne kontakty. Dostał pracę w uzdrowisku, gdzie prowadził gimnastykę rekreacyjną. Przeniósł się do Mannheim i spotkał ludzi z ZDF. To oni wciągnęli go do telewizji. Skończył szkołę filmową w Norymberdze i został technikiem dźwięku.

Wcześniej miał przygodę z armią amerykańską. – Amerykanie mieli bazę wojskową w Mannheim i on się w tej bazie zaczepił. Ponoć dowodził plutonem, w którym większość żołnierzy mówiła po polsku. Twierdził, że to była międzynarodowa zbieranina, w której najwięcej było naszych rodaków – wspomina Jóźwik.

To właśnie wtedy pojawiły się plotki, że Badeński nie żyje, że został w Niemczech zamordowany. – To nie były plotki. Sam czytałem takie artykuły w prasie niemieckiej i szwajcarskiej – wspomina Petruczenko, a nieżyjący już Witold Woyda, dwukrotny złoty medalista olimpijski we florecie, który dwa lata po szczęśliwych dla siebie igrzyskach w Monachium (1972) wyjechał do Włoch, powie w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych”, że jego wyjazd i ucieczkę Badeńskiego do Niemiec łączono z aferą szpiegowską Jerzego Pawłowskiego.

Badeński tylko się śmiał, gdy słyszał, że próbowały go dopaść i zastrzelić ubecja i KGB. Ale pytany, czy był najemnikiem w Angoli, nie zaprzeczał. Twierdził wprawdzie, że za spust w karabinie w Afryce nie pociągał, ale widział wiele. Nigdzie nie zagrzał miejsca. Latał po całym świecie, robił reportaże telewizyjne. Był dźwiękowcem, później założył własną firmę producencką. Przy okazji zmieniał żony. Z pierwszą – Bożeną Borensztadt miał syna Borysa. Ich huczne wesele w Bukowinie Tatrzańskiej było sensacją towarzyską. Z drugą – Niemką – córkę Beatrice. – Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy w Spale na zjeździe Wunderteamu, mówił o kolejnej żonie, mając nadzieję, że to już ostatnia. Była Polką, a on się cieszył, że może wreszcie w domu rozmawiać po polsku – opowiada Jóźwik.

Starzy znajomi mówią, że ostatnio zdziwaczał i coraz więcej pił. Odsunął się od ludzi, zerwał stare kontakty i został sam, schorowany, bez pracy, ze zniszczonym kolejnymi zawałami sercem.

Waldemar Korycki, kolega z bieżni, który od 1986 roku mieszka w Berlinie, był u niego w Wiesbaden kilka lat temu. – Nie wyglądał na człowieka, który ma problemy finansowe. Jak zawsze dobrze ubrany, miał ładne mieszkanie w prestiżowym punkcie miasta. Zawiózł nas do Mannheim, pokazał, jak wygląda jego praca w ZDF. Było fajnie. Trochę przytył, ale ten zawadiacki, trochę szyderczy uśmieszek na jego twarzy pozostał. Zawsze nosił głowę wysoko, uważał się za lepszego, ale miał prawo. Wszyscy padali przed nim na kolana, zazdrościli talentu i popularności. Gdy stawał na bieżni, ludzie wpadali w amok. My byliśmy aktorami drugoplanowymi – mówi Korycki.

Nikt nie wie dokładnie, jakie były ostatnie chwile Badeńskiego, gdzie jest jego grób. Jest też wersja, że uciekł z domu starców w Taunusstein, że coś się stało poza jego murami.

– Niepokoiło mnie, że nie odpowiada na telefony, ale pamiętałem, że wcześniej mówił, by go nie szukać, bo może być w Anglii lub Paryżu. Tak, jakby chciał zgubić ślad – Werner wraca do ostatnich miesięcy. Potwierdza to Korycki. – Telefon w Wiesbaden nie odpowiadał, a na komórkę nigdy się nie kontaktowaliśmy. W Warszawie, u syna Borysa, też było głucho. Później, gdy już wiedziałem, że jest w ośrodku, też próbowałem, ale nikt nie podnosił słuchawki – mówi Korycki.

– W poniedziałek wraca do Warszawy Borys, syn Andrzeja. Odbierze akt zgonu z niemieckiego konsulatu i może będziemy wiedzieli coś więcej – kończy Werner.

Jego wyczyny na bieżni i obok niej obrosły legendami. Na igrzyskach w Tokio (1964) jeszcze na ostatniej prostej był pierwszy w biegu na 400 m. Na mecie medale ze szlachetniejszego kruszcu odebrali mu jednak Amerykanin Mike Larrabee i Wendell Mottley z Trynidadu. Został mu brąz i sława najszybszego z Europejczyków. Cztery lata później, podczas igrzysk w Meksyku, gdy padał na mecie bez tchu, zyskał sławę nieśmiertelną, choć medalu nie przywiózł.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku