Pochwała chciwości

Ten kryzys jak wszystkie poprzednie jest pochodną durnych decyzji polityków. I może być przełamany tylko za sprawą mądrych polityków, którzy pozwolą rynkowi czynić cuda

Aktualizacja: 22.11.2009 00:01 Publikacja: 21.11.2009 14:00

Kryzys finansowy

Kryzys finansowy

Foto: Reuters

Żeby uwierzyć w koniec kryzysu, musielibyśmy uwierzyć w koniec tego wszystkiego, co go wywołało. Skutki leczy się, usuwając przyczyny. Tak to działało w przeszłości. Ci z państwa, którzy uważają, że to chciwość wywołała krach finansowy, muszą sobie zadać pytanie, czy kapitalizm dostatecznie mocno został już skrępowany, żeby zmienić naturę człowieka. Czy ostatni wzrost na giełdzie to już efekt końca ludzkiej zachłanności? Jeżeli jednak bliżej państwu do klasyków ekonomii i uważacie, że to nadmiar regulacji doprowadził do kryzysu, to trudno nam będzie podzielać optymizm polityków.

Nie tylko, że regulacji przybywa, ale w gospodarcze ożywienie nie wierzą nawet ci, którzy je głoszą. Prezydent Barack Obama planuje kolejny pakiet stymulacyjny. Przecież nie dlatego, że pierwszy odniósł skutek. Amerykański szef Banku Rezerw Federalnych utrzymuje stopy procentowe na najniższym poziomie w historii. Chyba nie dlatego, że wierzy w szybkie ożywienie gospodarcze. Kanclerz Angela Merkel wydłuża, i tak już długie, roczne świadczenia dla bezrobotnych. Mało więc prawdopodobne, żeby liczyła na rychły spadek bezrobocia. Paryż i Warszawa zwiększają dotacje dla firm, które wstrzymają się ze zwolnieniami pracowników. Raczej nie z powodu wiary w trwały wzrost gospodarczy. Rządy, zamiast ograniczać interwencje w gospodarkę, przejmują odpowiedzialność za kolejne długi prywatnych korporacji.

[srodtytul]Sztuczna koniunktura[/srodtytul]

Kilka państw europejskich po raz pierwszy od 2008 roku odnotowało nawet wzrost PKB. A Włochy, Austria, Holandia, Niemcy i Francja ogłosiły koniec recesji. W ogonie wloką się jeszcze Wielka Brytania, Grecja, Irlandia, Hiszpania, ale i one zaciągają długi jak szalone. Pompują gotówkę w gospodarkę, w nadziei, że krzywa wzrostu im się odkształci. I tak w październiku cała strefa euro mogła się już pochwalić nadwyżką w handlu zagranicznym. Dla jednych to powód do otwierania szampana, ale dla ekonomistów prześwietlających każdą liczbę to raczej sygnał alarmowy.

Wzrost PKB liczony jest od bardzo niskiego poziomu. Mamy za sobą największe załamanie gospodarcze od końca II wojny. Jeden procent wzrostu dla całej strefy euro to w najlepszym wypadku stagnacja (stagflacja). Nadwyżki w handlu zagranicznym to w dużej mierze efekt malejącego importu. A dokładniej mniejszej konsumpcji energii, paliwa, najniższych od lat wydatków na zagraniczne podróże czy towary luksusowe. Niemcy, Irlandia, Holandia skorzystały też na chińskich pakietach stymulacyjnych. Rząd w Pekinie wydał blisko 600 mld na inwestycje w infrastrukturę. To wymagało zakupu nowych maszyn, technologii, samolotów, kolei. Ale jak wszystkie dotacje ta też ma się ku końcowi, a najważniejsze europejskie kierunki eksportowe, czyli Stany Zjednoczone i Japonia, pozostają pod kreską.

Profesor Alojzy Nowak z UW na stronie [link=http://obserwatorfinansowy.pl]obserwatorfinansowy.pl[/link] zwrócił ostatnio uwagę na brak ożywczego charakteru obecnego kryzysu. Poprzednie kryzysy również prowadziły do masowych bankructw i wymazania z rynku całych branż gospodarki. Rzecz w tym, że miejsce słabych firm zajmowali nowi gracze. Wprowadzali na rynek nową technologię, rozbudzali popyt na nowe maszyny i tworzyli przestrzeń dla nowych produktów. „W obecnym niewypełnionym do końca kryzysie, powstrzymanym przez interwencję rządów i banków centralnych, tego typu bodźce do powiększenia inwestycji mogą być znacznie słabsze” – zauważa prof. Nowak.

[wyimek]Korporacje sięgają po pomoc publiczną, szantażując polityków. 1,5 mld euro, które Angela Merkel przekazała Oplowi, było tak naprawdę haraczem za utrzymanie miejsc pracy[/wyimek]

Gospodarkę zamiast kreatywnej destrukcji napędza sztucznie pobudzony przez państwo popyt wewnętrzny. Amerykanie i Brytyjczycy skupują niespłacane kredyty od banków. Niemcy dopłacają do każdego kredytu na zakup domu. USA i kilka państw europejskich finansują produkcję samochodów. Raz płacąc za utrzymanie miejsc pracy, a drugi raz za złomowanie starych aut.

Wielkie transfery publicznych pieniędzy dla prywatnych i publicznych instytucji spowodowały najszybszy wzrost długu publicznego w powojennej historii: 3 proc. rocznie w Niemczech, 4,9 proc. w USA, 5 proc. w Wielkiej Brytanii. Obecne ożywienie gospodarcze to nic innego jak tylko kolejna bańka, sztuczna koniunktura. Tak jak prysła bańka na rynku nieruchomości, tak wkrótce pryśnie i ta.

Profesor Nouriel Rouibini, ten sam noblista, który przewidział kryzys 2008 roku, teraz bije na alarm w związku z rządowym interwencjonizmem. Kluczem do prawdziwej odbudowy gospodarczej nie jest dziś giełda ani krzywe PKB, ale miejsca pracy. Wyniki firm można szybko poprawić dotacjami, ale to nie uspokoi nastrojów. Przeciwnie, tworzy wrażenie tymczasowości i niepewności. Nie skłania przedsiębiorców do nowych inwestycji i zatrudniania. Amerykańscy ekonomiści nazwali już nawet ten etap recesji ożywieniem bez pracy, „jobless recovery”. Po raz pierwszy użyte w 1930 po tym, jak giełda zaczęła się odbijać od dna. Na prawdziwą odnowę świat czekał następne sześć lat.

[srodtytul]Obama promuje wyzysk[/srodtytul]

We wrześniu tego roku bezrobocie w Stanach Zjednoczonych przekroczyło 10,2 proc. W październiku, mimo pozytywnych makroekonomicznych danych, rynek skurczył się o kolejne 200 tysięcy miejsc. Jeżeli do tej liczby dodamy tych, którzy przestali już nawet rejestrować się w urzędzie pracy, to mamy najwyższą stopę bezrobocia od 80 lat – 17,6 proc.

Z 786 mld dol. amerykańskiego pakietu stymulacyjnego 80 mld poszło na aktywizację zawodową. Gdzie to się podziało? Lokalna prasa szczegółowo analizowała ostatnio losy programów pomocowych. Dziennik „Chicago Tribune” opisał, jak to szkoły w stanie Illinois korzystające z pakietu Obamy zwiększyły zatrudnienie. Tak bardzo, że dla nowych nauczycieli brakuje już uczniów. Zajęcia w niektórych szkołach publicznych prowadzone są w kilkuosobowych grupach, a kiedy brakuje sal, przedłuża się godziny pracy, wypłacając nauczycielom nadgodziny. Wszystko, by zgarnąć dotacje. „Boston Globe” zastanawia się nad efektywnością programu pomocy, skoro władze miasta otrzymały blisko pół miliona dolarów na zatrudnienie 64 pracowników do zainstalowania jednego panelu słonecznego na dachu szkoły. „Washington Examiner” zebrał te wszystkie raporty. Z podsumowania wynika, że na 640 tys. nowych miejsc pracy, którymi chwali się Obama, blisko 100 tys. to fikcyjne zatrudnienie i zwykłe wyłudzenia.

„Neoliberalna chciwość”, którą lewicowe rządy Obamy i Browna napiętnowały i obiecywały „wykarczować”, została zastąpiona zwykłym cwaniactwem. Wielkie korporacje sięgają po pieniądze podatników, szantażując polityków zwolnieniami z pracy. 1,5 mld euro, które Angela Merkel przekazała Oplowi, było tak naprawdę haraczem za utrzymanie miejsc pracy w fabryce w Nadrenii. W tym samym czasie małe i średnie firmy w Niemczech, które nie mają jak przystawić pistoletu politykom do głowy, musiały masowo zwalniać ludzi. W Polsce program aktywizacji zawodowej doprowadził do zaburzenia normalnego cyklu na rynku pracy. Latem i na jesieni bezrobotni zamiast, jak zwykle, szukać pracy przy robotach polowych, czekali na programy aktywizacji. Firmy zatrudniały pracowników za państwowe pieniądze, a po upływie terminu zwalniają, żądając dalszej pomocy. Kto w takiej sytuacji myśli o długoterminowych inwestycjach?

Goldman Sachs, jeden z pierwszych beneficjentów pakietu prezydenta Obamy, świętuje dziś gigantyczny wzrost notowań i obiecuje najwyższe od lat premie świąteczne swoim traderom. W dniu, w którym spłynęły dane o wynikach Goldman Sachs i JP Morgan Chase, Federacja Małego Biznesu zorganizowała konferencję prasową, na której mówiono o katastrofie. Rodzinne firmy bankrutują, za bezcen odsprzedają się wielkim koncernom, bo nie mogą uzyskać kredytów obrotowych. Nie dostają kredytów, bo małe komercyjne banki padają (140 w tym roku), a duże nie chcą ponosić ryzyka. Bo i po co? Obracają złotem i rządowymi obligacjami, których rząd emituje coraz więcej i coraz lepiej daje na nich zarobić. Troska społeczna kosztuje.

Pragmatic Capitalist – jedno z dynamiczniejszych dziś blogowisk ekonomicznych w Ameryce – opublikował najnowsze oferty pracy na Wall Street. „Przyjmiemy ekspertów od teorii gier. Doświadczenie w bankowości nie jest wymagane”. Pensja – na dzień dobry 100 tys. dolarów rocznie. Zysk musi być naprawdę sowity, skoro Goldman Sachs w geście przeprosin za swoją rolę w kryzysie przekazuje 2,3 procentu swoich premii na jałmużnę dla 10 000 rodzinnych firm.

Firmy, które mogą pochwalić się lepszymi wynikami w ostatnich miesiącach, osiągnęły to głównie za sprawą dopłat państwa, redukcji zatrudnienia, wstrzymania programów badawczych i rezygnacji z planów rozwoju. Inwestycje w nowe technologie i linie produkcyjne lecą na łeb na szyję, podczas gdy wydajność pracy rośnie w zawrotnym tempie. W USA w tym roku wydajność wzrosła o 9,5 proc.

Takich wyników nie udało się osiągnąć najbrutalniejszym „neokapitalistom”. Za czasów prezydenta Reagana w 1983 r. wzrost wydajności wyniósł 8,7 proc. To już był świetny wynik, ale poprzedził go rekordowy wzrost inwestycji w nowe linie produkcyjne i maszyny. Reaganomice towarzyszył wzrost płac i zatrudnienia. Obamizm ociera się o wyzysk. Przypomina się stara prawda, że dom można ogrzać, paląc meble, ale stałej temperatury nie da się w nim utrzymać. Dla liberałów nie będzie to wielkie odkrycie, ale paradoks wart jest wybicia. Za sprawą najbardziej socjalnego prezydenta w historii USA biedni i klasa średnia dostają największe cięgi.

[srodtytul]Koniec polskiego wyjątku[/srodtytul]

Rynek pracy ciągnie za sobą w dół resztę gospodarki. Zamiast ubywać, w Ameryce przybywa problemów ze spłatami kredytów. Przedłużające się załamanie na rynku nieruchomości, malejący popyt osłabiają wartość dolara. Mijający tydzień jak co tydzień przyniósł rekordowo niskie notowania amerykańskiej waluty i rekordowo wysokie ceny złota na poziomie 1500 dol. za uncję. Na tym nie koniec. Demokratów czekają jeszcze spore wydatki na reformę służby zdrowia i redukcję emisji CO2. To wszystko będą pieniądze pożyczone.

Prezydent Obama podczas ostatniej podróży do Azji mówił o „większej równowadze” w handlu zagranicznym. Co natychmiast zostało odczytane jako zapowiedź jeszcze większego osłabienia dolara dla wsparcia amerykańskiego eksportu. Mało tego, Obama ma nadzieję, że słaby dolar zmusi niemieckich czy brytyjskich eksporterów do przeniesienia swoich fabryk do USA. Ledwo stający na nogi europejski eksport wkrótce czeka więc kolejne wyzwanie.

Gra nie jest nowa. Tak jak stare są protekcjonistyczne praktyki Waszyngtonu. Obama tworzy nowe zapory celne na import stali, zbóż, maszyn. Słaby dolar ma dobić zagraniczną konkurencję. Wahania walut plus niskie stopy procentowe to z kolei zachęta do nowej fali spekulacji. To bardzo groźna gra. Rządy Brazylii i Tajwanu już zakazały długoterminowych zagranicznych depozytów dolarowych w swoim kraju, obawiając się, że spekulanci gwarantujący sobie wartość w przeliczeniu na lokalną walutę mogą wykoleić mniejsze rynki. Jeżeli inni pójdą ich śladem, to z globalizacji zostanie nam tylko piękna retoryka.

[wyimek]W USA w tym roku wydajność wzrosła o 9,5 proc. Takich wyników nie udało się osiągnąć najbrutalniejszym „neokapitalistom”[/wyimek]

Słabnący dolar, co przyznał ostatnio prezes amerykańskiego Banku Rezerw Federalnych Ben Bernanke, przyczynia się też do wzrostu cen surowców. Ostatni niespodziewany wzrost cen niektórych produktów konsumpcyjnych w Polsce to też pochodna światowych rynków. O ponad 50 proc. wzrosły ceny cukru, kawy, kakao. To tylko zapowiedź tego, co nas czeka od nowego roku. Polski rząd planuje już cztery nowe podwyżki cen energii. Podwyżkę węglową, tzw. zapasową, dywersyfikacyjną oraz opłatę wynikającą z zakupu energii produkowanej z metanu. Każda z nich podniesie cenę paliw, gazu i energii o kilka groszy.

I tak już malejąca dynamika wzrostu konsumpcji w Polsce może być szybciej wyhamowana i przy obecnej tendencji możemy zobaczyć kurczenie się popytu wewnętrznego, który w dużej mierze odpowiadał za dotychczasowy wzrost PKB. Ostatnie dane GUS pokazują, że Polacy coraz mniej wydają na przyjemności i inwestycje domowe. Rok temu wzrost konsumpcji mieliśmy na poziomie 5,9 proc. W pierwszym kwartale tego roku wyniósł on 3,3 proc., a w drugim już tylko 1,9. Większość ekonomistów ocenia, że wkrótce zatrzyma się na poziomie 1,5 proc. w skali rocznej. Przy średniej wzrostu płac wynoszącej 2 proc. i 3-procentowej inflacji oraz bezrobociu mogącym sięgnąć 13 proc., te prognozy wydają się jednak nadto optymistyczne.

Wszystkiego nie można oczywiście zrzucać na karb słabnącego dolara i niefrasobliwości Waszyngtonu, Londynu czy Berlina. Wyższe opłaty za gaz czy prąd to w dużej mierze ukryte podatki. Polski rząd wbrew swojej liberalnej retoryce coraz częściej działaniami przypomina zachowanie europejskiej zachodniej lewicy. I efekty tych działań są równie złe. Zauważyła to ostatnio Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Rząd Tuska został skrytykowany za blokowanie reformy finansów publicznych. Szerokim echem odbiła się też próba częściowej nacjonalizacji systemu emerytalnego.

Może i nie grozi nam kryzys, ale swoją polityką rząd może zapędzić nas w długi marazm gospodarczy. Stagnację, która przy naszym niskim poziomie dobrobytu będzie gorsza od szybkiej, ale ozdrowieńczej recesji. Prawdziwa reforma wymaga odważnych ustaw i zmiany systemu wydawania pieniędzy podatników. Zniesienia 70-proc. puli sztywnych wydatków. Reformy ubezpieczeń dla rolników. Dokończenia reformy emerytalnej. Mimo kolejnych zapowiedzi prywatyzacji wciąż nie wiemy, dlaczego rząd zwleka ze sprzedażą udziałów w takich firmach, jak Pekao SA, gdzie ma zaledwie 0,9 proc., czy Telekomunikacja Polska (4,15 proc.). Są też większe pakiety własnościowe, których rząd mógłby się pozbyć bez narażania się związkom zawodowym. Państwo polskie zarządza dziś 21 proc. gospodarki narodowej. To czyni z nas rekordzistę w krajach Światowej Organizacji Handlu. A jak pomnożymy to przez nieudolność naszych urzędników, roszczeniowych kolejarzy, pielęgniarki i setki tysięcy urzędników, to mamy jeszcze jeden klucz do marazmu gospodarczego.

Do czasu ostatniej krytyki OECD Polska zbierała same pochwały. Wczytując się jednak w drobny druk dokumentów świadczących o naszym sukcesie gospodarczym, zobaczymy, że rząd swoją polityką zaprzepaścił wiele z tych osiągnięć. W najgorszym okresie kryzysu Polska miała dodatnie PKB dzięki wysokiej konsumpcji, dobremu eksportowi, słabej złotówce i niższym podatkom. Rząd, nie mogąc sobie poradzić z reformą finansów publicznych, zaczyna podnosić podatki ukryte w rozmaitych opłatach. Konsumpcja spada, a złoty, tak jak wszystko, co może stanowić alternatywę dla dolara, jest na fali wznoszącej, co może osłabić trend eksportowy.

[srodtytul]Powtórka z lat 70.[/srodtytul]

Kombinacja politycznej niemożności, lewicowego idealizmu w USA, Wielkiej Brytanii i Francji i emocjonalnego rozchwiania światowych finansów nie zostawia nam wiele nadziei na trwałe wyjście z recesji. Możemy to nazwać nową falą kryzysu albo stagflacją. Tak czy owak wpadliśmy w niezły ekonomiczny karambol. W marazm, który może trwać latami.

Podobny do tego, jaki świat przeżywał w latach 70. Wtedy byliśmy w nie lepszej sytuacji. Krach może nie był tak dotkliwy, ale cała zachodnia gospodarka pogrążona była w apatii. Potężne związki zawodowe dyktowały prawa. Rządy zadłużały się, żeby spłacać poprzednie długi. To było jedno wielkie pasmo rosnącej inflacji i bezrobocia, które w niektórych rejonach Ameryki czy Wielkiej Brytanii stało się częścią krajobrazu. Ameryka była tak słaba, że Japończycy w pewnym momencie wykupili najwyższe wieżowce na Manhattanie i pytali, czy Hawaje są na sprzedaż. Reformy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher pokazały, że niemożliwe jest możliwe. Hawaje zostały w Ameryce, a uwolnienie rynków dało początek globalizacji, która zapewniła światu najdłuższy okres prosperity – ćwierć wieku – od czasów kongresu wiedeńskiego w 1815 roku.

Ten kryzys jak wszystkie poprzednie jest pochodną durnych decyzji polityków. I jak wszystkie poprzednie kryzysy, ten też może być przełamany tylko za sprawą mądrych polityków. Takich, którzy pozwolą rynkowi czynić cuda. Pozwolą wygrywać najlepszym, a nie cwaniakom. Przywrócą światowej ekonomii moralność. System, w którym zgodnie z klasyczną teorią Adama Smitha każdy ma prawo działać w swoim interesie i robić to, co robi najlepiej. Lewica niech sobie dalej nazywa to chciwością, ale bez tego dobrobytu szybko nie zaznamy.

Żeby uwierzyć w koniec kryzysu, musielibyśmy uwierzyć w koniec tego wszystkiego, co go wywołało. Skutki leczy się, usuwając przyczyny. Tak to działało w przeszłości. Ci z państwa, którzy uważają, że to chciwość wywołała krach finansowy, muszą sobie zadać pytanie, czy kapitalizm dostatecznie mocno został już skrępowany, żeby zmienić naturę człowieka. Czy ostatni wzrost na giełdzie to już efekt końca ludzkiej zachłanności? Jeżeli jednak bliżej państwu do klasyków ekonomii i uważacie, że to nadmiar regulacji doprowadził do kryzysu, to trudno nam będzie podzielać optymizm polityków.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu