Podczas ostatniego festiwalu w Gdyni „Wymyk" dostał nagrodę za najlepszy debiut lub drugi film. Wielu krytyków uważało, że to jeden z najciekawszych obrazów ostatniego roku. Ta historia mężczyzny, który nie stanął w obronie katowanego przez chuliganów brata, przypomina trochę dzieła Krzysztofa Kieślowskiego. Zgliński opowiada o współczesnej moralności, o ludzkich wyborach, wyrzutach sumienia, niełatwym rozliczaniu się z samym sobą. Pyta, czym są odwaga i tchórzostwo, jaka jest wartość prawdy i czy można nią manipulować. Ale w tle tej opowieści są peryferie małego miasta, niewielki biznes z wielkimi ambicjami, wielopokoleniowa rodzina. Codzienność.
Zgliński jest przedstawicielem pokolenia czterdziestolatków, które szturmem weszło w ostatnich latach do rodzimego kina. Generacji bez kompleksów stającej za kamerą, przyglądającej się dzisiejszej Polsce i Polakom. Pokazującej kraj po transformacji i ludzi, którzy nie zawsze radzą sobie z życiem, bo zagubili się wśród nowych ambicji i możliwości, pozrywali więzi, jakie dotąd ich chroniły.
Ciekawe też, że dwa bardzo interesujące filmy zrobili reżyserzy, którzy wychowali się za granicą. W Polsce zwykle mówiło się, że trzeba znać smaki i zapachy kraju, żeby zrobić o nim film. Obrazy takie jak „Wymyk" Zglińskiego czy „Kret" Rafaela Lewandowskiego udowadniają, że dystans i otarcie się o inną kulturę mogą wyostrzyć spojrzenie twórcy.
Lekcja Kieślowskiego
Greg Zgliński urodził się w Warszawie, pierwsze kroki stawiał w Rosji, podstawówkę zaczynał w Polsce, maturę zdał w Szwajcarii, dziś znów mieszka w Warszawie. Wysoki, przystojny, na luzie.
– Moje emocje ukształtowały się w Polsce, sposób myślenia w Szwajcarii – przyznaje.
Mówi biegle w kilku językach. Z rosyjskiego zostało mu w pamięci kilka słów, ale gdyby było trzeba, pewnie szybko by sobie ten język przypomniał.
Podróżował od wczesnego dzieciństwa. Jego matka była pediatrą, później wyspecjalizowała się też w psychiatrii. Ojciec – cenionym fizykiem jądrowym. Dostawał zaproszenia z całego świata. Kiedy Greg miał rok, rodzina trzy lata spędziła w ośrodku badań jądrowych w Dubnej. Z tamtego czasu zostały mu w pamięci pojedyncze obrazy: przedszkole, wakacje na Krymie, zima zawalona śniegiem.
Potem było kilka lat w Warszawie i następny wyjazd na kontrakt. Do Szwajcarii, na dwa – trzy lata. Zamieszkali w Baden, 25 kilometrów od Zurychu. W grudniu 1981 roku zadecydowali, że do kraju nie wrócą. Była ich już wówczas szóstka: Greg ma dwóch braci i siostrę. Żeby utrzymać na obczyźnie tak dużą rodzinę, ojciec zmienił zawód. Przekwalifikował się na specjalistę programowania komputerowego i pracował w firmie, która robiła rozliczenia międzybankowe.
Co dała mu Szwajcaria? – Poza językami poczucie ładu jako wartości – mówi. – Tam nawet debaty polityków odbywają się spokojnie. To jest walka argumentów, nie ludzi. Szwajcarska demokracja nie dopuszcza skrajności. Kiedy pojawił się mocny nurt nacjonalistyczny, został zmarginalizowany przez społeczeństwo.
Jednak Zgliński odczuł też minusy emigracyjnego życia. Zawsze był trochę na uboczu.
– Mieszkałem w Szwajcarii 15 lat, ale miałem poczucie, że to stan przejściowy – opowiada. – Mama co roku przygotowywała polską Wigilię, podtykała nam polską literaturę, chodziliśmy na polskie msze. Z Warszawy przyjeżdżała rodzina, znajomi. Więc ta polskość cały czas była ważna. Czułem się trochę rozdarty. W szkole też byłem inny. Moje nazwisko brzmiało obco, a Szwajcaria nie jest, jak USA, krajem multikulturowym. Miałem kolegów, ale nie przyjaciół.