Jim Hawkins, syn karczmarza z gospody Admirał Benbow, potem dzielny chłopiec okrętowy na „Hispanioli", na Wyspie Skarbów przeżył wiele przygód, zmierzył się ze swym losem, widział czyny szlachetne i podłe. Kiedyś jego dzieje zapadły mi głęboko w pamięć, teraz odkryłem je na nowo, siedziałem z nim w beczce z jabłkami stojącej na pokładzie szkunera, odpierałem pirackie szturmy, słuchałem gawęd i przyśpiewek starych marynarzy, zwłaszcza Długiego Johna, postaci dla opowieści kluczowej i niejednoznacznej. „Wyspa Skarbów" Roberta Louisa Stevensona została opublikowana w 1883 r. i odniosła olbrzymi sukces. Dziś jest Stevenson klasykiem, na liście najczęściej tłumaczonych na świecie pisarzy wyprzedza m.in. Balzaka, Hemingwaya i Tolkiena.

Najnowsza edycja jest szczególna, bo „Wyspa Skarbów" ukazuje się w zupełnie nowym tłumaczeniu Andrzeja Polkowskiego wraz z rewelacyjnymi ilustracjami autorstwa Roberto Innocentiego. Jego wielokrotnie nagradzane prace to połączenie mistrzowskiej kreski i subtelnego, ale i głębokiego koloru, co sprawia, że oglądając je, czujemy nastrój starej tawerny, morską bryzę na twarzy, podziwiamy rajską przyrodę Wyspy Skarbów. Całość daje nadzieję, że i dzisiejsze małolaty sięgną po klasykę i wyruszą z Jimem na poszukiwanie pirackiego skarbu.

Mniej wiadomo u nas o ostatnich latach Stevensona. Pisarz wraz z rodziną przeprowadził się na Samoa, gdzie zakupił rozległą posiadłość. Henryk Skwarczyński w książce „Z różą i Księżycem w herbie" poświęcił mu jeden ze szkiców: „Pisał w ciągu dnia, wieczorem zaś miał swoje Samoa. Nie musiał go szukać. Miał poczucie, że każdy wieczór jest wyjątkowy, dlatego też wszystkich uczestników późno spożywanego obiadu obowiązywały rygory dotyczące ubioru. Jedynym odstępstwem było nieużywanie obuwia. [...] Trzynastego listopada 1894 r. obchodzono hucznie jego czterdzieste czwarte urodziny. Trzynastka była dla niego zawsze szczęśliwa. Upieczono jałówkę i ubito około dwudziestu świniaków. [...] Wśród deserów towarzyszących tradycyjnemu puddingowi znalazło się ponad osiemset ananasów i setki bananów". Niestety kilka dni później wydarzyła się tragedia: „[Stevenson] zszedł do piwnicy po butelkę burgunda, a wróciwszy, zaoferował pomoc w przyrządzeniu sosu. Nagle chwycił się oburącz za głowę i wykrzyknął: »Co to jest? Och, co za ból! Czy wyglądam dziwnie?«. Fanny [żona – przyp. W. Ch.] próbowała temu zaprzeczyć, ale w chwilę potem padł na kolana. Udało jej się doprowadzić go do fotela, należącego niegdyś do jego dziadka, gdzie opadł, utraciwszy przytomność. Po kilku godzinach, nie odzyskawszy jej, wyzionął ducha. Zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu". Robert Louis Stevenson, zwany przez miejscowych Tusitala, został pochowany na wzgórzu, które za życia wybrał na miejsce wiecznego spoczynku.