Bilans dwulatka

Zbigniew Boniek od dwóch lat jest prezesem PZPN. Ludzie, którzy go znają, mówią, że działa instynktownie i to właśnie czyniło z niego wielkiego piłkarza i bardzo słabego trenera. A jakiego prezesa?

Aktualizacja: 18.10.2014 21:30 Publikacja: 18.10.2014 02:00

Bilans dwulatka

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Po dwóch latach kierowania polską piłką przez Bońka trudno się dopatrzyć planu i wizji. To nie jest prezesura zła, ale też bardzo daleka od oczekiwań związanych z pojawieniem się Bońka w PZPN. Mamy do czynienia bardziej z indywidualnymi szarżami niż przemyślanymi zespołowymi akcjami. W sumie nie powinno to dziwić. Boniek startował w wyborach bez programu. Odmówił nawet udziału w debacie wyborczej – jego jedynym programem było wielkie nazwisko. Jak się okazało, to wystarczyło. Już pierwsza decyzja – o oddaniu stanowiska wiceprezesa do spraw szkolenia konkurentowi w wyborach Romanowi Koseckiemu – pokazała, jak bardzo Boniek polega na instynkcie. Dziś Kosecki jest odsuniętym na bocznicę ni to wewnętrznym opozycjonistą, ni to partnerem.

– Zawsze chciał wszystko robić sam, uważał, że zna się na wszystkim najlepiej. Podczas mistrzostw świata w 1986 roku w Meksyku był trenerem, prezesem, piłkarzem i nawet kucharzem – opowiada były kolega Bońka z reprezentacji. – Pamiętam, jak w trakcie mundialu wszedł do stołówki w hotelu, popatrzył na jedzenie na stołach, zawołał kucharza i zaczął go besztać: „Co to, k..., jest? Wyrzuć to i przynieś nam makaron". I oczywiście tak się stało. Przerażony kucharz natychmiast wszystko zgarnął ze stołów i przyniósł spaghetti.

Trener znaczy niewiele

Boniek był jednym z najlepszych piłkarzy w historii polskiego futbolu, a według wielu najlepszym. W jego karierze powtarzał się pewien schemat: najpierw ze wszystkimi się kłócił, by na koniec podporządkować sobie otoczenie i zostać jedynym liderem. Tak było w Widzewie, gdzie szybko popadł w konflikt ze starszyzną, tak było w reprezentacji, co zakończyło się bolesnym „chrztem", kiedy starsi zawodnicy – Kazimierz Deyna, Jan Tomaszewski i Władysław Żmuda – wymierzali mu z całej siły klapsy. Tylko do PZPN wchodził w glorii zbawcy polskiej piłki. Po dwóch latach trzeba przyznać, że diametralnie zmienił wizerunek związku, a swój – odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu – utrzymał. Mimo braku programu naprawczego.

Boniek po zakończeniu kariery próbował z powodzeniem sił w biznesie, działał też w PZPN u boku Michała Listkiewicza. To wtedy, będąc wiceprezesem ds. marketingowych, znowu pomyślał, że na wszystkim zna się najlepiej, i w 2002 r. mianował się selekcjonerem. Jego kadencja była krótka i burzliwa, szybko obraził się na krytykę i zrezygnował. To było jego ostatnie podejście do zawodu trenera (wcześniej spadł z włoskiej ekstraklasy z dwoma klubami – Lecce i Bari). A zapowiedzi były dość buńczuczne. W 1991 r., tuż po zdobyciu uprawnień trenerskich, mówił w „Przeglądzie Sportowym": „Czy pan myśli, że jestem gorszy niż Maifredi [prowadził przed laty Juventus – red.]? Mnie to śmieszy. Uważam, że jestem lepszy, że nic mi nie brakuje, by być takim trenerem jak np. Arrigo Sacchi z Milanu. Najlepszy szkoleniowiec nie zrobi wielkich wyników bez wielkich futbolistów". Boniek po tych doświadczeniach uwielbia podkreślać, jak mało znaczy trener. Przy wyborze selekcjonera powtarzał w mediach, że o sukcesie stanowią zawodnicy. – Trener to jakieś 20 procent całości – mówił.

Selekcjonerem mianował Adama Nawałkę, ale wygląda na to, że w znacznej mierze kontroluje jego poczynania. Sam oczywiście temu zaprzecza. Niedawno w rozmowie ze Sport.pl zarzekał się, że nie podpowiada Nawałce, a nawet opiera się przed wizytą na zgrupowaniu.

Dla Nawałki i jego sztabu koniec meczu oznacza tylko koniec pewnego etapu. Bezpośrednio po spotkaniu zaczyna się analiza. W Zabrzu asystenci znikali razem z trenerem w pokoju i do późnych godzin nocnych oceniali przebieg spotkania. Tak samo jest teraz w kadrze. Po meczu z Niemcami selekcjoner wraz ze sztabem do szóstej rano rozkładali na czynniki pierwsze każde kopnięcie piłki. Nawałka sprawia wrażenie człowieka, który nikomu nie da sobie wejść na głowę. Oprócz Bońka.

Mecz z Anglią na Wembley w ostatniej kolejce poprzednich eliminacji do mistrzostw świata. Porażka oznaczała koniec Waldemara Fornalika. Wiadomo było, że selekcjoner, traktowany od początku przez Bońka i jego ekipę jako niechciany spadek po Grzegorzu Lacie, odejdzie.

Gdy trener był jeszcze na konferencji prasowej, do szatni wpadł Boniek. – Zaczął spokojnie, ale z każdym słowem się rozkręcał. W pewnym momencie już po wszystkich równo jechał. Krzyczał, że wstydzi się być obecny na takich meczach – opowiada jedna z osób, które były wówczas w szatni na Wembley.

– Złość Bońka skupiła się w pewnym momencie na Kamilu Gliku. Został straszliwie zbesztany. Wszyscy spuścili głowy i nikt nie odważył się prezesowi przerwać. Piłkarze czekali, aż zainterweniuje kapitan Kuba Błaszczykowski i powie, że to nie czas i miejsce na takie przemowy. Ale nikt nie zareagował.

Na pierwszy mecz pod wodzą Nawałki odsądzony od czci i wiary Glik powołania nie dostał. O tyle to dziwne, że decyzja Fornalika o budowaniu bloku obrony wokół kapitana Torino była logiczna. Glik jest jednym z wąskiego grona polskich środkowych obrońców, którzy mają pewne miejsce w klubie z silnej zachodniej ligi. O włoskiej Serie A zawsze się mówiło, że to najlepsza szkoła dla obrońców. Nawałka na początku wolał jednak sprawdzić na środku defensywy takich zawodników jak Marcin Kowalczyk, o którym w kontekście reprezentacji nikt już później nie wspominał, czy Maciej Wilusz – wówczas występujący na zapleczu ekstraklasy w GKS Bełchatów.

Oczywiście pominięcie Glika, który był jednym z bohaterów meczu z Niemcami, mogło nie być inspirowane przez Bońka. Gdy jednak pamięta się wypowiedzi prezesa i poczynania Nawałki, nie sposób nie dostrzec w nich wspólnego mianownika.

To Boniek był przeciwny powoływaniu naturalizowanych piłkarzy do kadry. Wielokrotnie mówił o tym publicznie. Choćby w „Kropce nad i", gdy stworzył dziwaczną definicję polskości, ograniczając ją do porozumiewania się w naszym języku. W takim samym – skrajnie nieprzychylnym – tonie pisały o „farbowanych lisach" bliskie Bońkowi media. Oczywiście wielu z tych naturalizowanych piłkarzy nie ma w tej chwili żadnych sportowych argumentów, by się w reprezentacji znaleźć, a w meczu z Niemcami tylko siedzący na ławce Thiago Cionek, będący zresztą wynalazkiem Nawałki, znalazł się wśród powołanych.

Boniek uwielbia konflikty i sam je stwarza. Jego działalność na Twitterze to materiał na solidną analizę. Szczególnie upodobał sobie wchodzenie w polemikę z dziennikarzami. Oczywiście głównie z tymi, którzy ośmielają się go krytykować. Zaskakujące, jak mało ważnymi sprawami potrafi się zajmować. Trudno powiedzieć, na ile wynika to ze wspominanego już przekonania, że wszystko wie najlepiej, a na ile z obsesji kontroli. Najlepszym przykładem tego, jakie szczegóły mogą mu zaprzątać głowę, są jego notoryczne ingerencje w kwestie sędziowskie.

Szefem sędziów w PZPN jest Zbigniew Przesmycki. Syn Józefa, skarbnika Widzewa z czasów, gdy największą gwiazdą łódzkiego klubu był pewien niepokorny rudowłosy pomocnik. Jeśli są podejrzenia, że były kolega z boiska, czyli Nawałka, jest zbytnio podporządkowany Bońkowi, to Przesmycki w takim razie jest ubezwłasnowolniony.

Bońkowi niedawno nie spodobało się, że sędziowie zbyt swobodnie interpretują długość doliczonego czasu gry. Zdenerwowany powiedział Przesmyckiemu, że nie może być tak, że sędzia pokazuje, iż dolicza dwie minuty do meczu, a spotkanie trwa trzy minuty dłużej. Przesmycki oczywiście tylko przytaknął, natychmiast wydał odpowiednie polecenie i od następnej kolejki ligowej na sędziów padł strach – to w końcu polecenie Bońka. Doszło do tego, że w jednym z meczów tuż przed końcem pierwszej połowy sędzia nie dał wykonać piłkarzom rzutu wolnego. Boniek zorientował się, że sędziowie zbyt dosłownie zrozumieli jego uwagi, i kazał Przesmyckiemu wrócić do normalności.

„Nie interesuj się, nie jesteś już taki ważny"

Zajmują go jednak także sprawy ważne. Od kiedy wraz z nową ekipą przybył do PZPN, wiadomo było, że głównym jego celem będzie zerwanie bądź renegocjacja tak zwanego kontraktu stulecia. Podpisanego przez PZPN z pośrednikiem w handlu prawami telewizyjnymi i marketingowymi, czyli firmą Sportfive, jeszcze za czasów poprzedniej ekipy. Trzeba jasno powiedzieć, że to nie była dobra dla związku umowa. Szef Sportfive Andrzej Placzyński, szara eminencja polskiej piłki, bezdyskusyjnie ograł wówczas naiwnego Grzegorza Latę. Do zera.

Oczywiście związek miał korzyści finansowe z tego kontraktu, ale największym wygranym był Sportfive. Lato podpisał aż dziesięcioletnią umowę, co przy tego typu interesach się nie zdarza. PZPN mógł sam sprzedawać prawa marketingowe (szukać sponsorów), ale i tak musiał płacić pośrednikowi prowizję, jakby to on załatwił kontrakt. Centralizacja praw telewizyjnych przez UEFA okazała się idealnym pretekstem, by umowę ze Sportfive renegocjować.

Nowy kontrakt już takich absurdów nie zawiera. Jeśli PZPN sam przyciągnie sponsora, wszystkie pieniądze i prowizje idą do związku. Ekipa Bońka myślała jednak, że pozyskiwanie reklamodawców to łatwy kawałek chleba, że sponsorzy sami będą się do związku zgłaszać. Niekoniecznie tak jest, o czym świadczy napis „Łączy nas piłka" na dresach i koszulkach treningowych reprezentacji Polski. Jeszcze niedawno widniało tam logo firmy Orange, a telekomunikacyjny gigant płacił 10 milionów złotych rocznie za to, że był sponsorem głównym reprezentacji.

Gdy Orange się wycofał (ponoć Boniek nie chciał się spotkać z szefostwem tej firmy), nie znaleziono nikogo innego. W PZPN twierdzą, że sponsora, który wyłożyłby 10 milionów, znaleźliby od ręki. Związek chce jednak przynajmniej dwukrotnie wyższej oferty. Jeśli po zwycięstwie nad Niemcami, gdy polska piłka wizerunkowo bardzo zyskała, pojawi się firma skłonna wyłożyć 20 milionów, trzeba będzie tej grze na zwłokę ze strony PZPN przyklasnąć. Na razie jednak już ponad dziewięć miesięcy „Piłka łączy nas" za darmo.

Jeszcze zanim doszło do renegocjacji umowy, Boniek zaczął odstawiać Placzyńskiego na boczny tor. Jedna z osób związanych ze Sportfive opowiada, jak bardzo była zaskoczona, gdy w Hiszpanii na początku 2013 r., podczas pierwszego zgrupowania zagranicznego, na które Boniek przyjechał w roli prezesa, po meczu z Rumunią, otoczony przez wianuszek słuchaczy, rzucał jak zwykle żartami i rubasznymi uwagami. Placzyński czegoś nie dosłyszał, czegoś nie zrozumiał i zaczął się dopytywać. „Nie interesuj się. Nie jesteś już taki ważny i nie będziesz" – usłyszał od Bońka.

Placzyński nie przywykł do wysłuchiwania takich słów. Szczególnie że był wcześniej partnerem biznesowym Bońka przy pierwszej w historii sprzedaży praw telewizyjnych do meczów ekstraklasy stacji Canal Plus w 2000 r. Wokół tamtej umowy do dziś krążą legendy. Fakty są takie, że po długim śledztwie UOKiK ukarał grzywnami zarówno Canal Plus (ponad 7 mln zł), jak i PZPN (440 tys., później o niemal połowę zredukowane). Okazało się, że Canal Plus podpisał umowę na pokazywanie ekstraklasy do sezonu 2004/2005, ale przy następnym konkursie miał wgląd w oferty konkurencji i wystarczyło, że przedstawił równie dobrą propozycję, by kontrakt został przedłużony do sezonu 2008/2009.

Rok temu podczas zjazdu PZPN Boniek chciał doprowadzić do zmian w statucie związku, które – jak twierdził – są konieczne. Zależało mu, by w nowym statucie znalazł się zapis, że politycy nie mogą startować w wyborach na prezesa, oraz by decyzje komisji do spraw nagłych nie musiały być zatwierdzane przez zarząd.

To pomysły słuszne i powinny zostać przyjęte, ale Boniek nie był przygotowany na to, że delegaci je odrzucą. Na sali wybuchła gwałtowna dyskusja, a Ryszard Niemiec z Małopolskiego Związku Piłki Nożnej powiedział wówczas z mównicy: „Panie Boniek, cesarz był jeden". Prezes oznajmił (na Twitterze), że nie będzie już próbował zmienić statutu. Innymi słowy – zabrał zabawki i zmienił piaskownicę.

Wciąż cieniem na wizerunku prezesa kładzie się sprawa bukmacherów. Boniek jest twarzą i najważniejszą postacią jednej z internetowych firm bukmacherskich – w Polsce po tak zwanej aferze hazardowej nielegalnych. Moralnie wątpliwe jest już to, że prezes związku namawia do hazardu, w dodatku zakazanego. Znacznie jednak gorsze są jego mocno lekceważące wypowiedzi o uzależnionych. „Znam seksoholików, znam i człowieka, który przepuszcza wszystkie pieniądze w totka, ale nie wiem, jak można zachorować na obstawianie w internecie. Ja przynajmniej takich problemów nie mam, dominuję samego siebie do tego stopnia, że nawet w kasynie mogę postawić 50 zł i w każdej chwili wyjść. Jeśli ktoś na to choruje, przejawia własną słabość" – stwierdził w Radiu TOK FM.

Oczywiście prezes nie mógł powiedzieć nic innego – wszak nie za to płaci mu firma bukmacherska. Nie mógł powtórzyć po psychologach, że hazard w sieci jest największą pułapką. Przez swoją dostępność, przez to, że nagroda pojawia się na koncie momentalnie, ale i przez to, że natychmiast można się odegrać.

Boniek, zostając prezesem PZPN, był przekonany, że będzie miał wpływ na polskie prawo i dzięki swoim zabiegom przekona rząd, by zmienił ustawę hazardową. Nic takiego się nie wydarzyło i dopóki będzie rządzić Platforma Obywatelska, raczej się nie wydarzy. Boniek spotykał się z Donaldem Tuskiem i próbował wpłynąć na premiera. Twierdzi, że ustawa, której skutkiem jest brak możliwości reklamowania się internetowych firm bukmacherskich, spowodowała odpływ 100 milionów złotych z polskiej piłki (z raportu firmy Roland Berger wynika, że to kwota rzędu 40 milionów). Dla PO jednak wszelkie zabiegi Bońka nie okazały się wystarczające.

Malowanie fasady

Jedno jest pewne: w posługiwaniu się mediami prezes przez dwa lata urzędowania osiągnął mistrzostwo świata. PZPN, postrzegany wcześniej jako siedlisko patologii i ostatni bastion twardogłowej komuny, dziś uchodzi za nowoczesną europejską federację piłkarską. Problem polega na tym, że Boniek od dwóch lat zajmuje się w głównie ciągłym malowaniem fasady. Jako wielki sukces prezesa media przedstawiały np. przyznanie Warszawie organizacji finału Ligi Europejskiej w przyszłym roku. Z całym szacunkiem dla Bońka, ale po tym, jak państwo wybudowało na Euro 2012 jeden z najnowocześniejszych stadionów w Europie, wstydem by było, gdyby finał europejskiego pucharu wcześniej czy później do Warszawy nie zawitał.

Tymczasem polska piłka – czego zwycięstwo z mistrzami świata wcale nie zmienia – potrzebuje gruntownej reformy. Przede wszystkim szkolenia. O wielkich planach zreformowania systemu szkolenia młodzieży mówił już wiele lat temu Jerzy Engel. Nie zostawił jednak po sobie żadnej spuścizny. Projekt Akademia Młodych Orłów – czyli bezpłatne szkolenie dzieci w wieku 6–12 lat dwa razy w tygodniu na 16 Orlikach (po jednym w każdym województwie) – jest kroplą w morzu potrzeb.

Wciąż nie słychać o zaostrzeniu wymogów licencyjnych dla klubów. Jednym z punktów reformy w Niemczech było wprowadzenie przepisu, że kluby, najpierw Bundesligi, a następnie także drugoligowe, mają prowadzić akademie młodzieżowe. U nas wciąż takich wymagań nie ma.

Szkolenie juniorów może się odbywać na dobrym poziomie, tylko jeśli najpierw wykształceni zostaną trenerzy. Otwarcie przez PZPN szkoły trenerów w rzeczywistości było tylko przeniesieniem od dawna funkcjonującej placówki z warszawskiej AWF do Białej Podlaskiej. Zapowiadano, że to nowa szkoła, z nowym programem, ale gdy przecinano wstęgę, padło tylko kilka okrągłych zdań, a prezes stwierdził, że „na razie nie chce mówić nic więcej".

Co zostawiłby po sobie Boniek, gdyby dziś odszedł z PZPN? Poza wypucowaną i lśniącą fasadą niewiele. Nie jest złym szefem polskiej piłki, ale z pewnością nie jest jej uzdrowicielem i reformatorem. A tego przede wszystkim należało od niego wymagać. Tymczasem od Grzegorza Laty różni go tak naprawdę włoski szyk i światowe obycie oraz fakt, że umie korzystać z Twittera.

Ale krytykowanie Bońka nie jest dobrze widziane. Jego medialny namiestnik Janusz Basałaj nadzoruje i recenzuje pracę dziennikarzy. Wielu z nich to jego wychowankowie. Dyrektor departamentu do spraw mediów jest najbardziej zaufanym człowiekiem w otoczeniu prezesa. To z Basałajem Boniek spotyka się na wielogodzinnych naradach. Szkoda, że nie z wiceprezesem do spraw szkoleniowych, ale tę funkcję wciąż sprawuje Roman Kosecki, a z nim prezes nie ma już o czym rozmawiać.

Po dwóch latach kierowania polską piłką przez Bońka trudno się dopatrzyć planu i wizji. To nie jest prezesura zła, ale też bardzo daleka od oczekiwań związanych z pojawieniem się Bońka w PZPN. Mamy do czynienia bardziej z indywidualnymi szarżami niż przemyślanymi zespołowymi akcjami. W sumie nie powinno to dziwić. Boniek startował w wyborach bez programu. Odmówił nawet udziału w debacie wyborczej – jego jedynym programem było wielkie nazwisko. Jak się okazało, to wystarczyło. Już pierwsza decyzja – o oddaniu stanowiska wiceprezesa do spraw szkolenia konkurentowi w wyborach Romanowi Koseckiemu – pokazała, jak bardzo Boniek polega na instynkcie. Dziś Kosecki jest odsuniętym na bocznicę ni to wewnętrznym opozycjonistą, ni to partnerem.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów