Jan Bończa-Szabłowski: Kąpielówki Sama Frickera

O tym, że robienie zakupów przez internet może mieć zaskakujące konsekwencje, przekonałem się, próbując skompletować strój sportowy na urlop. Miałem buty, dresy, nawet czepek, zostały mi tylko kąpielówki.

Publikacja: 06.12.2024 14:10

Jan Bończa-Szabłowski: Kąpielówki Sama Frickera

Foto: PAP/EPA

Zbliżają się święta, nadchodzi więc czas prezentów. Zawsze jest z tym pewien problem, bo warto byłoby trafić w gust osoby obdarowanej, a jednocześnie sprawić, by była to niespodzianka. Nigdy nie ukrywałem, że najlepszym prezentem są książki, więc w ubiegłym roku dostałem trzy egzemplarze „Chłopek” uznanych słusznie za czytelniczy bestseller. Na szczęście nie było to pod jedną choinką, więc zawsze mogłem robić wrażenie szczęśliwie zaskoczonego. Obdarowujący zapewne zasięgnęli porady na temat bestselleru przez internet.

O tym, że może to mieć zaskakujące konsekwencje, przekonałem się przed kilkoma miesiącami, próbując skompletować strój sportowy na krótki urlop wypoczynkowy. Miałem buty, dresy, nawet czepek kąpielowy, zostały mi tylko kąpielówki. Kiedy wpisałem odpowiednie hasło w sieci, miałem wrażenie, że rozbiłem bank ofert. Na Facebooku zacząłem otrzymywać fotki kąpielówek opinających męskie podbrzusze. Z każdym dniem proporcje podbrzusza do kąpielówek zaczęły ulegać zmianie. To znaczy, coraz więcej widać było podbrzusza, coraz mniej kąpielówek.

Czytaj więcej

„Chłopi”: Chłopki według Reymonta

Co ciekawe, w serii tzw. filmików pojawiały się też skoki do wody. Ponieważ wyglądały dość efektownie i grały w rytm muzyki, dawałem im tzw. łapkę do góry. Po tygodniu zostałem poinformowany, że stałem się fanem Sama Frickera, o którego istnieniu w życiu nie słyszałem. Okazało się bowiem, na co nie zwróciłem uwagi, że wszystkie te skoki wykonywał właśnie on. Wygooglałem to nazwisko i przekonałem się, że to młody, utalentowany skoczek (nurek?) australijski, biorący udział z powodzeniem w letnich igrzyskach olimpijskich. Ponieważ od lat wiadomo, że trzeba popierać młode talenty, każde jego pojawienie się kwitowałem na tak. To sprawiło, że właściwie wszystkie filmiki na FB zostały zdominowane przez Frickera. Sama liczba nagrań dotyczących Sama przekroczyła kilkanaście dziennie. Czułem się zaszczycony, że dołączyłem do grona jego znajomych. Że dzięki mojej obecności Sam nie czuje się sam przynajmniej w tej części Europy. Oprócz codziennych skoków do wody i piruetów Sam Fricker wtajemniczył mnie w sposób przygotowywania rannych posiłków, zaprezentował, jak ścielić łóżko, jak uważać na krosty pod brodą. Jakie przyjmować zastrzyki, jeśli ta krosta ma kolor czerwony, a jakie, gdy np. wpada w brąz. Jakie stosować napoje, by organizm nie był wysuszony, i jakie kremy, by nie ulec oparzeniu. Jak ćwiczyć skoki do wody w basenie, jeśli się nie ma ani wody, ani basenu. Zaprezentował też, jak przygotowuje opatrunek wzmacniający prawą łydkę.

Po tygodniu zostałem poinformowany, że stałem się fanem Sama Frickera, o którego istnieniu w życiu nie słyszałem. Okazało się bowiem, na co nie zwróciłem uwagi, że wszystkie te skoki wykonywał właśnie on. 

Zaczarowany opowieściami Sama o sobie samym postanowiłem nie odpuszczać i zapewnić mu stałą klikalność. Jako miłośnik filmów Woody’ego Allena ukułem nawet hasło „Zagram w to jeszcze raz, Sam”. Moja zabawa rozwinęła się na dobre. Sam relacjonował każde spotkanie z politykami, innymi sportowcami, postaciami innych kultur i kolorów skóry. Otulał swą opieką i promieniującym uśmiechem dzieci w Afryce.

Czytaj więcej

„Koniec czerwonego człowieka”: Czerwony to stan umysłu

Sam wydawał się bardzo skupiony na sobie samym, na swoim wyglądzie. Miałem wrażenie, że poznałem już każdy centymetr jego ciała, gorzej było z duszą. Nurkując coraz bardziej w życie australijskiego nurka, zauważyłem, że najgorzej idzie mu czytanie książek. Z jedną pojawił się wprawdzie na zdjęciu przy kominku, ale nie mam pewności, czy nie była obrócona do góry nogami. Z prezentowanych filmów widać było, że całe życie spędza na siłowniach, basenach, jeździ na nartach, uświetnia, uobecnia, uwiarygadnia.

Jeśli okaże się, że jestem jego najwierniejszym fanem nie tylko w Warszawie czy na Mazowszu, nie tylko w Polsce, ale nawet w tej części Europy, może się zdarzyć, że czując, ile zrobiłem dla jego promocji, zechce zaprosić mnie do Sydney, gdzie od lat mieszka. Jeśli jeszcze sfinansowałby tę podróż, to chyba mógłbym się zgodzić. To byłby niezły prezent pod choinkę. Nie wiem tylko, czy trafilibyśmy w swoje gusta. On oprowadzałby mnie po nowoczesnych basenach i pływalniach, ja raczej, będąc w Sydney, wolałbym zwiedzić gmach słynnej opery. Jeśliby oponował, wspomnę mu o „Jeziorze łabędzim”. To mogłoby go zachęcić. I oczywiście poradziłby mi, gdzie kupić kąpielówki, których tak nieświadomie poszukiwałem przez internet.

Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego