Film wzbudził emocje już na etapie castingu. Z miejsca przypięto mu łatkę woke, bo kto to widział, żeby królewnę „o skórze białej jak śnieg” grała aktorka o kolumbijskich korzeniach? Wybór Rachel Zegler do tej roli zmusza twórców do wytłumaczenia już na samym początku, że ich bohaterka urodziła się w czasie śnieżycy i dlatego właśnie nazwano ją Śnieżką. Potem opowieść podąża już w znanym kierunku. Nie wiadomo więc, po co Zegler podsycała kontrowersje, utrzymując, że pod względem reprezentacji płci oryginał jest przestarzały i wypada go uaktualnić. Na tym zresztą polega idea aktorskich remake’ów animacji Disneya – przepisaniu pierwowzorów w taki sposób, aby rezonowały z poglądami współczesnej publiczności. I tak jak w poprzednich przypadkach, tak i tutaj nie należy spodziewać się rewolucji.

Czytaj więcej

„Operacja Maldoror”: Na samym dnie sprawiedliwości

Zmiany są kosmetyczne i wbrew zapowiedziom aktorki Śnieżka pozostaje wytworem konserwatywnych fantazji. Nawet jeśli okazuje się bardziej aktywna i nie czeka już na ratunek księcia z bajki, to tylko dlatego, że żadnego księcia w filmie nie ma. Zastępuje go marna imitacja Robin Hooda, który wciąż wpisuje się w szowinistyczny archetyp.

„Śnieżka” oferuje nam więc co najwyżej starą baśń w nowym opakowaniu. I to niezbyt atrakcyjnym, bo wygenerowane komputerowo krasnoludki wyglądają, jakby uciekły z Doliny Niesamowitości. Do pary z miałkimi piosenkami najlepiej pokazuje to, że bardziej niż z filmem mamy do czynienia z produktem zorientowanym na łatwy zysk. Ogląda się go więc jak rzeczy na przecenie. Bojkot z pobudek światopoglądowych byłby więc bezsensowny, ale z powodów jakościowych jak najbardziej uzasadniony.

– rch