Hillary Clinton nie uwodzi Ameryki

W normalnych czasach Hillary Clinton ze swoim doświadczeniem i dzięki poparciu ogromnej machiny Partii Demokratycznej bez trudu wygrałaby z Donaldem Trumpem wyścig o prezydenturę. Ale czasy nie są normalne.

Aktualizacja: 21.05.2016 15:14 Publikacja: 19.05.2016 13:34

Hillary Clinton z entuzjastami kampanii podczas postoju w kalifornijskim Oakland 6 maja. Bardzo wyst

Hillary Clinton z entuzjastami kampanii podczas postoju w kalifornijskim Oakland 6 maja. Bardzo wystudiowany uśmiech

Foto: AFP

To spotkanie nie wróży niczego dobrego dla Hillary Clinton. Pod koniec kwietnia Donald Trump zjadł obiad z Edem Kleinem, dziennikarzem znanym z poczytnych książek-paszkwili poświęconych kilku czołowym amerykańskim politykom, w tym byłej sekretarz stanu i jej mężowi. – Liczy się jej przeszłość, nie plany, jakie przed nami snuje. Do tej pory nie mogłem się tym zająć, bo byłem skoncentrowany na uzyskaniu republikańskiej nominacji, co wydawało się rozsądne. Ale skoncentruję się na poważnie na Hillary – ogłosił wkrótce potem Trump. Dziś może się już zabrać do rozliczania byłej pierwszej damy, bo jego główny konkurent po stronie republikanów, Ted Cruz, wycofał się z prawyborów.

Dwoje w cenie jednego

Od początku kampanii o republikańską nominację miliarder obrzucał swoich rywali błotem, obelgami i kłamstwami – takimi jak nieprawdziwa informacja, że Cruz nie może się ubiegać o prezydenturę, bo urodził się w Kanadzie, a jego ojciec był powiązany z zabójcą Johna F. Kennedy'ego, Lee Oswaldem.

Nie ma wątpliwości, że i wobec Hillary będzie sięgał po tę samą broń. Usłyszymy więc, że była szefowa amerykańskiej dyplomacji dopuściła się kilku aborcji, a wydać na świat swoją jedyną córkę, Chelsea, zdecydowała się dopiero wtedy, gdy tak jej poradzili eksperci od kreowania wizerunków polityków.

Będzie też mowa o tym, że tak naprawdę Clinton jest lesbijką, a przynajmniej ma preferencje biseksualne i od lat wiąże ją z Billem niepisany układ, zgodnie z którym on ma na boku swoje kochanki, a ona swoje. Koronnym dowodem na taką tezę miałoby być utrzymanie małżeństwa prezydenckiej pary mimo wyjścia na jaw romansu Billa z Moniką Lewinsky. Te rewelacje od lat ujawniała lokalna modelka z Arkansas Gennifer Flowers i inne byłe kobiety Billa. Zaś Ed Klein dokładnie wszystko spisał.

Czy takie skandale wystarczą, aby pogrążyć w oczach wciąż dość konserwatywnego społeczeństwa obraz pierwszej w historii Stanów Zjednoczonych kobiety, która ma realne szanse, by zostać prezydentem? – Te romanse były w przeszłości szeroko nagłaśniane, a niektórymi, np. aferą Moniki Lewinsky, Ameryka żyła miesiącami. Wątpliwe, aby dziś jeszcze robiły wrażenie – mówi „Plusowi Minusowi" Bruce Stokes, dyrektor prestiżowego waszyngtońskiego centrum badania opinii publicznej Pew.

Znacznie poważniejsza rozgrywka między kandydatką demokratów a faworytem republikanów może rozegrać się na innym polu: profesjonalizmu i uczciwości. Od 1952 r., gdy najwyższy urząd w państwie zdobył Dwight Eisenhower, nie było polityka bez doświadczenia w sprawowaniu urzędów publicznych, który byłby tak blisko zdobycia Białego Domu. A i słynny generał, który kierował amerykańską ofensywą przeciwko Hitlerowi w czasie II wojny światowej, bije pod tym względem na głowę kontrowersyjnego miliardera.

Czytaj także:

– Nawet nie wiem, kim będzie jego sekretarz stanu, jaką politykę zagraniczną będzie prowadził – mówiła nam niedawno o Trumpie Karen Donfried, była doradczyni ds. europejskich Baracka Obamy. Clinton pod tym względem jest zupełnym przeciwieństwem kandydata republikanów. Odkąd blisko 40 lat temu jej mąż został prokuratorem generalnym Arkansas, potem gubernatorem stanu, a wreszcie prezydentem – Hillary nieprzerwanie obraca się na samych szczytach amerykańskiej polityki. Stopniowo wyciosała w niej zresztą własne miejsce. W historii Ameryki nie było przed nią pierwszej damy, która przed wprowadzeniem się do Białego Domu rozwijała własną karierę zawodową, a potem otrzymała własny gabinet i zakres kompetencji w sprawowaniu władzy.

– Za cenę jednego będziecie mieli nas dwoje – zapowiadał jeszcze w trakcie kampanii wyborczej 1992 r. Bill Clinton, który nie ukrywał, jak wielki wpływ na jego działania będzie miała żona. Później, już po zakończeniu dwóch kadencji męża, Hillary została senatorem ze stanu Nowy Jork – znów wydeptując szlak, na jaki wcześniej nie weszła żadna pierwsza dama. I ponownie – jako pierwsza kobieta – dojdzie w 2008 r. do finału prawyborów Partii Demokratycznej w walce o prezydenturę. A rok później zostanie pierwszą w kraju szefową amerykańskiej dyplomacji.

W normalnych czasach z takim doświadczeniem i dzięki poparciu ogromnej machiny Partii Demokratycznej Hillary zapewne bez trudu wygrałaby wyścig o prezydenturę. Zdecydowana większość Amerykanów wolałaby przecież oddać władzę w jej doświadczone ręce niż ryzykować przyszłość kraju z nieprzewidywalnym Trumpem.

Ale czasy nie są normalne. Stany Zjednoczone wychodzą niezwykle poturbowane z największego od 70 lat kryzysu finansowego. Przeciętna pensja nie rośnie od 2000 roku, polaryzacja dochodów bije rekordy, milionów Amerykanów, którzy do tej pory zaliczali się do klasy średniej, nie stać teraz na zakup nowego domu, drugiego samochodu, atrakcyjnych wakacji. Zaledwie 54 proc. dorosłych Amerykanów z podstawowym wykształceniem może jeszcze znaleźć pracę. Po raz pierwszy młode pokolenie nie będzie żyło lepiej od swoich rodziców. Wiara w „amerykańskie marzenie" się załamuje.

Trudno więc się dziwić, że wyborcy są szczególnie nieufni wobec establishmentu – polityków, którzy od lat sprawowali władzę w Ameryce i doprowadzili, w oczach rzesz wyborców, do jej upadku. A Clinton takiego establishmentu jest uosobieniem. – Hillary zdała sobie z tego sprawę 9 marca, gdy Sanders wygrał prawybory w Michigan. To był dla niej szok – mówi Stokes.

Bernie Sanders, senator z Vermontu, jedyny członek Kongresu, który nazywa siebie socjalistą, odniósł sukces, bo zdobył głosy tysięcy pracowników wielkich zakładów motoryzacyjnych z Detroit i okolicznych miast, którzy stracili pracę lub przynajmniej część uposażeń z powodu konkurencji Chin i przeniesienia znacznej części produkcji do Meksyku.

Przeciążenie zamiast resetu

A przecież jeszcze za prezydentury Billa Hillary gorąco popierała zawartą przez męża umowę o utworzeniu strefy wolnego handlu w całej Ameryce Północnej, NAFTA. Później, jako sekretarz stanu i kandydatka na prezydenta, z równym zapałem wspierała podobne porozumienia z krajami Pacyfiku (TTP) i Europą Zachodnią (TTIP). Te pierwszą wręcz nazwała złotym wzorcem liberalizacji handlu.

Zaraz po klęsce w Michigan Clinton zmieniła front. – Gdy zostanę wybrana, nakażę natychmiast wstrzymać wszelkie umowy, które prowadzą do utraty miejsc pracy w Ameryce – zapowiedziała.

To co prawda wystarczyło, aby pokonać Sandersa w Illinois i innych uprzemysłowionych stanach Środkowego Zachodu, ale w innych regionach Ameryki większość słabo wykształconych mężczyzn w średnim wieku nie chce już głosować na Clinton. A to był tradycyjny elektorat demokratów. I gdyby nie poparcie Latynosów, Murzynów i starszych, lepiej wykształconych białych wyborców, entuzjam Hillary do otwierania amerykańskiego rynku na konkurencję mógłby się dla niej okazać gwoździem do trumny.

– Przegrywamy gospodarczo z Chinami, Japonią, Wietnamem. Oni sprzedają miliardy swoich toyot i hond, ale pokażcie mi choć jednego chevroleta w Tokio – przypomina na każdym wiecu Donald Trump.

Bez złudzeń: miliarder na globalizacji zbudował znaczną część swojej fortuny. Ma hotele, kasyna, ośrodki gry w golfa w wielu zakątkach świata, od Chin i Japonii po Wielką Brytanię i inne kraje Europy. A w Las Vegas płaci swoim pracownikom najmniej ze wszystkich właścicieli wielkich ośrodków gry.

– Ale to przesłanie przebija się słabo, bo Trump działa na własny rachunek, a Clinton na rachunek państwa. Wyborcy wierzą, że tak, jak potrafił rozwinąć odziedziczony biznes, tak będzie zdolny odbudować „wielkość Ameryki" – mówi „Plusowi Minusowi" Neera Tandem, dyrektorka Center for American Progress w Waszyngtonie (CAP).

Rodzina Clintonów też biedna nie jest, choć kilkakrotnie znalazła się na skraju bankructwa. Tak było, gdy po aferze z Moniką Lewinsky Bill musiał opłacić ogromne koszty sądowe. A także później, gdy kilkadziesiąt milionów dolarów kosztowała każda z obu kampanii Hillary w walce o miejsce w Senacie z Nowego Jorku.

Jednak za każdym razem para bez trudu podnosiła się finansowo na nogi, a z czasem stała się bardzo zamożna. Powód: poza pisaniem książek Hillary prowadziła także prelekcje dla najpotężniejszych korporacji z Wall Street, za które zwykle pobierała po 200 i więcej tysięcy dolarów. A skoro tak, to czy zbiegiem okoliczności było, że zaraz po wybuchu kryzysu poparła w Kongresie wart 700 mld dolarów program administracji George'a W. Busha, który ratował za pieniądze podatników bankrutujące banki?

– Hillary od afery Whitewater była powiązana z wielkim biznesem i trudno będzie jej przekonać wyborców, że było inaczej – uważa Neera Tandem. Te związki sięgają jeszcze lat 80., gdy Clinton pracowała w kancelarii Rose w Little Rock i występowała w imieniu banków w negocjacjach z władzami stanu. Jej mąż był wtedy stanowym prokuratorem generalnym, a potem gubernatorem.

Choć to rzecz wyjątkowa w historii amerykańskiej demokracji, Trump dostrzegł więc możliwość „wzięcia Hillary z lewej strony", udowodnienia w kampanii wyborczej, że to on, choć jest republikaninem, ma bardziej „postępowy" program, będzie bardziej dbał o wsparcie przeciętnych Amerykanów. Co prawda była sekretarz stanu proponuje podniesienie minimalnego uposażenia do 12 dolarów za godzinę, chce wprowadzić płatne urlopy macierzyńskie dla obojga rodziców, obniżyć koszty wysłania dzieci do college'u. Miliarder jednak ją przebija propozycją rozbudowy zabezpieczeń socjalnych i zdrowotnych, rozwinięcia zaniedbanej infrastruktury drogowej, ochrony rynku przed importem.

Clinton ma też wiele do ukrycia w polityce zagranicznej. Jako senator z Nowego Jorku Hillary w latach 2001 i 2002 r. zdecydowanie poparła (w przeciwieństwie do Baracka Obamy) obecność amerykańską w Afganistanie i Iraku i wbrew większości swojej partii długo sprzeciwiała się redukcji amerykańskiego kontyngentu w tym kraju. A to właśnie te dwie operacje w największym stopniu przyczyniły się do podważenia wyjątkowej pozycji Stanów Zjednoczonej po zakończeniu zimnej wojny.

Jeszcze większe wątpliwości budzi jej bilans na czele amerykańskiej dyplomacji. – Była zapewne najgorszym sekretarzem stanu w historii Stanów Zjednoczonych – mówił w niedawnym obszernym wywiadzie dla „Plusa Minusa" (19–20 marca 2016 r.) Rudy Giuliani, słynny burmistrz Nowego Jorku, a dziś jeden z bliskich współpracowników Trumpa.

Obama zaproponował swojej byłej rywalce prestiżowe stanowisko zaraz po wygranych w wyborach w listopadzie 2008 r. Ta, mimo niewielkiego doświadczenia w sprawach zagranicznych, propozycję przyjęła niemal natychmiast. – Będziemy musieli naprawić wiele szkód – zapowiedziała.

Proces „czyszczenia" po republikanach zaczęła od „resetu" w Rosją – i pośmiewiska: 6 marca 2009 r. wręczyła w Genewie szefowi rosyjskiej dyplomacji Siergiejowi Ławrowowi symboliczny guzik z napisem „pieriegruzka" (przeciążenie) zamiast „pieriezagruzka" (reset).

Śmierć ambasadora

Od tej pory rzeczywiście można było mieć wrażenie, że sprostanie wyzwaniom amerykańskiej dyplomacji przekroczyło możliwości Hillary. Pod jej kierunkiem Departament Stanu w stosunkach z Rosją postawił na prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, nie zdając sobie sprawy, że to Władimir Putin nadal dzierży w Moskwie prawdziwą władzę. – Na Kremlu uznano to za dowód słabości Ameryki, tym bardziej że tuż wcześniej Putin przeprowadził pierwszą ze swoich wojen w krajach „bliskiej zagranicy" – w Gruzji. To zbudowało grunt pod rosyjską ofensywę na Ukrainie i najdalej idące ustępstwa wobec Rosjan od czasów Jimmy'ego Cartera – mówi Neera Tandem.

Równie niezdarnie Ameryka zareagowała dwa lata później na wybuch arabskiej wiosny. Kluczowy okazał się Egipt – Hillary Clinton bardzo szybko opuściła wiernego sojusznika Waszyngtonu Hosni Mubaraka, naiwnie sądząc, że to otworzy drogę do demokracji w zachodnim stylu. – Szczerze mówiąc, uważam, że trzeba było utrzymać sojusz z Mubarakiem. Może to nie był anioł, ale to, co nastąpiło później, było znacznie gorsze – zarzuca swojej konkurentce, tym razem nie bez racji, Donald Trump. I rzeczywiście dziś Ameryka jest skazana na wspieranie znacznie bardziej krwawej dyktatury marszałka Sisi, byle nie dopuścić do zdobycia Kairu przez islamistów.

Po wybuchu wojny domowej w Syrii Clinton doradziła Obamie wstrzymanie się od wszelkich działań – nawet wtedy, gdy Baszar Asad przekroczył czerwoną linię, którą nakreślił sam Biały Dom, i użył broni chemicznej, a także wtedy, gdy François Hollande zaproponował wspólną interwencję wojskową. To otworzyło Rosji możliwość działań w Syrii. Zawiedzeni taką postawą tradycyjni sojusznicy Ameryki zaczęli się rozglądać za nowym patronem.

Hillary, dla odmiany, poparła francusko-brytyjską operację przeciwko Muammarowi Kaddafiemu w Libii, choć nie było żadnego planu, co zrobić po obaleniu dyktatora. – To był zapewne największy błąd mojej prezydentury – przyznał cztery lata później w wywiadzie dla „The Atlantic" Barack Obama. Po śmierci Kaddafiego Libia stała się właściwie państwem upadłym, a 11 września 2012 r. amerykański ambasador J. Christopher Stevens i trzech jego współpracowników zostało zabitych w Benghazi przez rebeliantów. Niemoc Ameryki na Bliskim Wschodzie została potwierdzona w spektakularny sposób.

Donald Trump uważa, że Hillary Clinton powinna osobiście zostać osądzona za zaniedbanie ochrony amerykańskiego przedstawiciela. To przesada, ale nie można zapomnieć, że FBI wciąż prowadzi śledztwo w sprawie używania przez Clinton prywatnej skrzynki e-mailowej w czasie, gdy była sekretarzem stanu. Jeśli wśród tysięcy e-maili, które wysłała bez zabezpieczeń, choćby nieliczne zawierały poufne wiadomości, potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa może się okazać poważne. A w oczach opinii publicznej umocni się obraz niekompetentnej kandydatki na prezydenta.

W rzadkiej chwili szczerości Clinton przyznała kilka tygodni temu w wywiadzie dla CBS: „Kto nie zauważył tych komplikacji ze skrzynką, nie jest politykiem z krwi i kości jak Bill czy Barack. Mnie jest znacznie trudniej".

Nieobliczalny kontra sztuczna

Hillary miała pod górkę w tym sensie, że jako pierwsza kobieta, która wspięła się tak wysoko, musiała z jednej z strony promieniować determinacją i siłą, a z drugiej – mimo swoich 69 lat – wciąż urzekać urodą i kobiecością. Ameryka to nie są Niemcy, gdzie na czele państwa może stanąć przedstawicielka płci pięknej o aparycji Angeli Merkel. W dodatku bezdzietna. W USA kandydatka musi najpierw pokazać, że potrafi się spełnić w podstawowej kobiecej roli – jako żona i matka.

Budując swoją polityczną karierę, Hillary gdzieś się zagubiła. Nie bardzo wiadomo, co jest u niej tylko kreacją na użytek wyborców, a w co wierzy naprawdę, o co jest gotowa walczyć. To paradoks, ale choć to właśnie ona może przetrzeć amerykańskim kobietom drogę do najwyższego urzędu w państwie, to większość obywatelek USA poniżej 35. roku życia wcale nie ma zamiaru na nią głosować. W twardej grze, jaką jest w Ameryce walka o władzę, Hillary Clinton zagubiła też swoją wiarygodność. Zaledwie 37 proc. Amerykanów uważa ją za „polityka uczciwego i godnego zaufania" – wynika z sondażu przeprowadzonego przez „Washington Post" i ABC.

To wszystko już raz doprowadziło Clinton do porażki – gdy w 2008 r. niespodziewanie odebrał jej nominację demokratów mało wówczas znany senator z Chicago Barack Obama. Wygrał, bo był o wiele bardziej autentyczny, potrafił wzbudzić w Ameryce entuzjazm. Czy w zwarciu z Trumpem może być podobnie?

Najnowszy sondaż Reutersa pokazuje, że walka będzie wyrównana, każdy z kandydatów może liczyć na poparcie około 40 proc. wyborców. Wynik wyborów w listopadzie będzie zależał od tego, czy Amerykanie będą się bali nieobliczalnego miliardera czy raczej uznają, że mierzi ich sztuczność byłej sekretarz stanu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To spotkanie nie wróży niczego dobrego dla Hillary Clinton. Pod koniec kwietnia Donald Trump zjadł obiad z Edem Kleinem, dziennikarzem znanym z poczytnych książek-paszkwili poświęconych kilku czołowym amerykańskim politykom, w tym byłej sekretarz stanu i jej mężowi. – Liczy się jej przeszłość, nie plany, jakie przed nami snuje. Do tej pory nie mogłem się tym zająć, bo byłem skoncentrowany na uzyskaniu republikańskiej nominacji, co wydawało się rozsądne. Ale skoncentruję się na poważnie na Hillary – ogłosił wkrótce potem Trump. Dziś może się już zabrać do rozliczania byłej pierwszej damy, bo jego główny konkurent po stronie republikanów, Ted Cruz, wycofał się z prawyborów.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi