I tak stałem się psem gończym

W PRL-u istniała granica między krytyką „konstruktywną" a „wrogą". Gra z cenzurą polegała na tym, że ci pierwsi „krytycy" trzymali (lub przynajmniej udawali, że trzymają) z cenzurą sztamę. „Wrogowie" byli na z góry straconej pozycji.

Publikacja: 02.12.2016 05:00

I tak stałem się psem gończym

Foto: materiały prasowe

Największą władzę urząd cenzury osiągnął w połowie epoki Gierka. Cenzurze podlegały nawet nekrologi, klepsydry, instrukcje obsługi maszyn i etykiety na opakowaniach. Zapisy cenzorskie były tajne i poufne, a władza PZPR działała wedle zasady, że tajemnicą może być wszystko. Jak w „Procesie" Kafki.

Jan Pietrzak, satyryk: panu się PRL nie podoba?

Jak zareagowali cenzorzy na Pana drwiny z RWPG? Piosenkę RWPG – cza, cza, cza! o tym, że „niestraszna EFTA, niestraszne EWG/ Świeci nam słońce RWPG", śpiewał Pan tylko przed nimi. Nigdy nie dostał Pan zgody cenzury na jej rozpowszechnianie.

To prawda, nawet za rządu Tadeusza Mazowieckiego. Przy okazji kolejnego zawirowania politycznego, odwilży dawałem cenzurze ten tekst na próbę, by sprawdzić, czy zostanie zwolniony. „Przywraca humor, uśmiech ci śle/ Cztery litery: RWPG!". Cztery litery wszystkim kojarzyły się z dupą, więc na próbach miałem duże owacje. Zgody cenzury nie dostałem nigdy. (...)

Publiczność bezbłędnie odczytywała ukryte aluzje.

Przy czytaniu cenzorzy tego nie widzieli. Ciekawym przypadkiem była piosenka Dziewczyna z PRL-u. Pozornie nie było tam nic do śmiechu. „Wierz mi, proszę, na słowo,/ Że w żadnym KDL-u, gdzie bawiłem służbowo,/ Nie ma takiej jak ty". Publiczność ryczała ze śmiechu i przerywała brawami, a cenzorzy nie mogli zrozumieć, dlaczego ludzie się śmieją. Dlatego proponowali mi, żeby to zmienić: „A jakby pan zaśpiewał: dziewczyno z Opolszczyzny?" – pytali. „Jakiej Opolszczyzny, panie, ja śpiewam o kraju, a on się nazywa PRL" – odpowiadałem. „To niech pan zaśpiewa: dziewczyno z Polski". „To się nie rymuje" – dyskutowałem i uderzałem w demagogiczne tony: „Panu się PRL nie podoba?". Wtedy on truchlał ze strachu, co to będzie. To samo się działo z utworem „Żeby Polska była Polską". Długo nie chcieli go puścić, bo nie rozumieli, czy ten utwór jest pro-, czy antyrządowy. (...) Koledzy podpowiadali mi: „Powiedz im, że napisałeś tę piosenkę na Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Wtedy puszczą, bo ulokuje się to w ich mentalności". Na taki argument cenzorzy byli jednak za cwani. (...) W 1977 roku dostałem zgodę na śpiewanie tego utworu, ale po pół roku tę zgodę mi skasowali i wiosną 1978 zamknęli kabaret.

Kazimierz Orłoś, pisarz: sekretarz partii zamiast szantażu Lenki

Cenzorzy zwykle stawiali na marginesach maszynopisów „fajeczki", a fragmenty, które budziły ich wątpliwości, zaznaczali w nawiasach. Jak Pan przypuszcza: ile ingerencji znalazło się na maszynopisie Pana pierwszej powieści „Cudowna melina", złożonej do druku w Czytelniku na początku 1972 roku?

Wydawnictwo bało się w tej postaci posłać książkę do cenzury. Mijały tygodnie, a ja coraz bardziej niepokoiłem się, czy przyjęli powieść, czy im się spodobała. Niejasno przeczuwałem odmowę. W marcu dostałem pierwszą wiadomość. Pisali, że w obecnej postaci maszynopisu przyjąć nie mogą. Moja redaktorka, pani Danuta Hrehorowicz, była zakłopotana. Usłyszałem, że chcieliby wydać, ale proszą o zmiany ustępów i słów budzących niepokój.

Jakich zmian się domagali?

Zmieniłem rozdział „Gdzie jest Lenka?", który budził chyba najwięcej obaw. Był tam cywil w ciemnych okularach widywany w towarzystwie milicjantów. Straszył i szantażował Lenkę, sekretarkę sekretarza powiatowego partii, namawiał do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Z własnego doświadczenia wiem, jak taka rozmowa może przebiegać, bo też nakłaniano mnie, argumentując: „Pan nawet nie wie, ilu pana kolegów-literatów współpracuje z nami".

„Cywila w ciemnych okularach" poznałem podczas mojego pierwszego kontaktu z SB przed wydarzeniami Grudnia 1970 roku. Zamieniłem więc scenę szantażu Lenki na optymistyczny obrazek otwarcia przez władzę ludową przedszkola. Wprawdzie drzwi się nie domykały, tynk odpadał, a w ścianach były dziury, ale sekretarz partii bawił się z dziećmi w „kółko graniaste". Niestety, wydaniu powieści to nie pomogło. (...)

Adam Zagajewski, poeta: znajomość granic była jak ABC

Cenzorom zależało na tym, aby w głowach autorów, a potem wewnątrz redakcji czy wydawnictwa dokonano selekcji prawdy, zanim oni przystąpią do pracy. Najlepiej, aby sam autor nie przekraczał wyznaczonych przez reżim granic.

Nikt z autorów nie był tak szalony, aby napisać, że partia „jest siepaczem", albo zanieść do wydawnictwa, miesięcznika czy tygodnika tekst atakujący Leonida Breżniewa (śmiech). Nikt takich rzeczy nie robił. To było oczywiste, że brutalny atak na Breżniewa czy Gierka nie spotka się z aprobatą. Pewne tematy były poza zasięgiem pióra. Dla nas, debiutantów, znajomość granic, tego, co można napisać, a czego nie, była jak ABC. Ale byli autorzy, którzy obchodzili ten system, publikując w paryskiej „Kulturze". (...)

Pana przyjaciel Julian Kornhauser w książce Joanny Hobot „Gra z cenzurą w poezji Nowej Fali 1968–1976" przytacza przykład z wiersza „Stacja". Napisał „Guten Morgen, Herr General", a cenzor dopatrzył się w tym aluzji do generała Mieczysława Moczara.

(Śmiech). Cenzorzy na ogół uważali, że ratują literaturę polską. Bardzo trudno było być cenzorem w kraju, w którym zdecydowana większość społeczeństwa nie lubiła komunizmu, co się czuło. Ktoś, kto został tak zwanym dysydentem, cieszył się dużą sympatią. W Krakowie bardzo miło było być opozycjonistą. Wszyscy się do mnie uśmiechali. To nie było NRD czy Związek Sowiecki. Ale pamiętam, że czułem się pokrzywdzony, że za mało masakrują moje książki (śmiech).

Grzegorz Królikiewicz, reżyser: wszyscy są poddani presji

Pan awanturował się z cenzorem.

Powiedziałem mu, że jest gnidą ludzką, najgorszym z lokajów, pachołków Moskwy. Wtedy usłyszałem od niego coś, co mną wstrząsnęło, jakby dopominał się o swoją historię: „Gdybym panu powiedział, panie Grzegorzu, co ja przeżyłem. To, co pan pokazuje o Topornym (bohaterze „Tańczącego jastrzębia" – przyp. B.T.), to jest nic. Jako student dziennikarstwa byłem na projekcji filmu radzieckiego. Bohaterka widzi, jak jej mąż ukrywa przed nią w drugim pokoju jakiś tekst, analizę. Donosi na niego i łamie mu życie. Szepnąłem wtedy w kinie do kolegi siedzącego obok: «A to k... jeb...». Od tej chwili moje życie stało się piekłem. Wyrzucono mnie z ZMP i ze studiów". Chciał mi pokazać, że wszyscy jesteśmy poddani presji. „Złamali pana" – skonstatowałem. „Wie pan – mówi – ile lat czekałem, aby znowu wrócić na dziennikarstwo?". Powiedział chyba, że dwa, trzy lata. „I tak stałem się psem gończym" – zakończył. (...)

Marcin Wolski, redaktor satyryk: musiałem odwrócić kota ogonem

Z pewnej ankiety wynika, że jedynie 6 procent dziennikarzy stawiało sobie za cel dobre informowanie

czytelnika. Na pytanie o ujemne strony zawodu tylko 22 procent wymieniało „niemożność pisania całej prawdy".

Kłopoty zaczynały się, kiedy dziennikarz chciał coś przemycić. Ale większość i tak była połamana fizycznie, nie mieli w sobie dość energii. To było widać. Typowy dziennikarz wyglądał tak: pożółkły od nikotyny, zwykle pokręcony, z szarą, skrofuliczną twarzą. Taki, co przyjdzie, napisze, kupi pół litra, upije się. Ot, proletariat dziennikarski. Po latach dowiadywałem się, że ci ludzie mieli niejednokrotnie piękne karty przedwojenne, okupacyjne, wywodzili się z Kresów Wschodnich.

Ale kręgosłupy połamane.

Inną kategorię stanowili beneficjenci systemu, którzy wymieniali z aparatem partii usługi, byli nadgorliwi. Służyli reżimowi. Za mieszkania, talony samochodowe, wycieczki zagraniczne, bankiety.

Ale i za coś więcej. Za prawo pisania kawałka prawdy. (...) W PRL-u istniała granica między krytyką „konstruktywną" a „wrogą". Gra z cenzurą polegała na tym, że ci pierwsi „krytycy" trzymali (lub przynajmniej udawali, że trzymają) z cenzurą sztamę. „Wrogowie" byli na z góry straconej pozycji. Miałem spore kłopoty z Jackiem Fedorowiczem, bo podchodził do naszej szefowej-cenzorki i mówił: „Czy zdaje sobie pani sprawę, że podając mi rękę, wchodzi pani w sferę antysocjalistyczną? Bo, proszę pani, wokół mnie na metr nie ma socjalizmu". Musiałem wtedy dokonywać nadludzkich wysiłków, by odwrócić kota ogonem: „Niech pani zobaczy, jak on pysznie żartuje. Jeszcze chwila, a byśmy mu uwierzyli".

Fragmenty książki Błażeja Torańskiego „Knebel. Cenzura w PRL-u", wydanej przed dwoma tygodniami przez wydawnictwo Fronda. Autor, dziennikarz, publikuje m.in. w „Do Rzeczy", na portalu sdp.pl, w „Forum Dziennikarzy"; w przeszłości m.in. w „Rzeczpospolitej".

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów