Przygotowania do tego dnia zajęły braciom cztery lata. Przetrzymali gwałtowne burze, liczne wypadki, całe serie rozczarowań, obojętne lub drwiące nastawienie otoczenia, jak również chmary wściekłych komarów. Pięciokrotnie pokonali w obie strony odległość dzielącą oddalone od cywilizacji piaszczyste miejsce ich prób lotniczych od Dayton (wliczając w to powrót Orville'a do domu w celu zdobycia nowych wałów śmigieł), czyli w sumie przejechali pociągiem jedenaście tysięcy kilometrów tylko po to, żeby przelecieć nieco ponad ćwierć kilometra. Wszystko to nie miało teraz znaczenia. Udało się!
Parasolka na wietrze
Zamierzali wykonać jeszcze kilka prób, a nawet polecieć wzdłuż plaży aż do stacji meteorologicznej. Ale nagły podmuch wiatru porwał maszynę, a następnie rzucił ją dalej na piasek. Jak wspominał John T. Daniels, przypominało to „parasolkę, która na wietrze całkiem traci kształt i wywija się na drugą stronę".
Zresztą sam właśnie stał wówczas przy maszynie, trzymając pionową rozpórkę konstrukcji, gdy nagle został wraz z nią porwany przez wiatr, nie mogąc się wyplątać z drutów między skrzydłami. Samolot „leciał bezwładnie po plaży w stronę oceanu, lądując najpierw na jednym końcu, a potem na drugim, koziołkując, podczas gdy mnie coraz trudniej było się oswobodzić". Cała niemal trzystukilogramowa maszyna wraz z dziewięćdziesięciokilogramowym mężczyzną unosili się na wietrze niczym piórka.
Gdy samolot na chwilę się zatrzymał, Danielsowi udało się oswobodzić. Jak pisał później Orville: „To cud, że się uwolnił. Zaplątał się bowiem w łańcuchy koło silnika". Sam Daniels relacjonował: „Nie doznałem żadnych poważnych obrażeń, miałem tylko sporo siniaków i zadrapań. Byłem za to tak przerażony, że przez kilka minut nie potrafiłem zrobić kroku, nie tracąc przy tym równowagi. [Bracia] podbiegli do mnie, pociągnęli mnie za nogi i ramiona, pomacali mi żebra i powiedzieli, że niczego nie połamałem". Od tego dnia Daniels mógł z dumą twierdzić, że przeżył pierwszy wypadek lotniczy w historii ludzkości.
Z Flyera zostały ledwie szczątki – połamały się niemal wszystkie żebra skrzydeł i rozpórki, a prowadnice łańcuchów pogięły się. Wszelkie plany kolejnych lotów nagle się rozwiały.
John T. Daniels i pozostali świadkowie oraz pomocnicy pożegnali się i wrócili do stacji ratownictwa wodnego. Jeśli zaś chodzi o Wilbura i Orville'a, przygotowali i zjedli obiad, a potem pozmywali naczynia i ruszyli na czterogodzinną pieszą wycieczkę do stacji meteorologicznej w Kitty Hawk, żeby tam nadać telegram do domu.
W Dayton było tego dnia pochmurno i mroźno, ziemię pokrywał śnieg. Zapadł już zmrok, gdy Carrie Kayler, która przygotowywała w kuchni kolację, przerwała swoje zajęcia, żeby otworzyć drzwi. Do domu przy Hawthorn Street 7 zadzwonił bowiem przedstawiciel Western Union, który podał jej telegram. Podpisała poświadczenie odbioru i zaniosła wiadomość na górę, żeby ją wręczyć Miltonowi Wrightowi.
Kilka minut później zszedł na dół, wyraźnie zadowolony. W jego głosie nie było jednak specjalnego poruszenia, gdy jej zakomunikował: „No cóż, polecieli".
Oto treść telegramu:
CZTERY UDANE LOTY CZWARTEK RANO WSZYSTKIE POD WIATR 21 MIL NA GODZINĘ [34 KM/H] START Z PŁASKIEGO TORU SAMĄ MOCĄ SILNIKA ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ W POWIETRZU 31 MIL [50 KM] NAJDŁUŻSZY 57 SEKUND ZAWIADOMCIE PRASĘ DO DOMU NA ŚWIĘTA
OREVELLE WRIGHT
(Z powodu błędów transmisji z pięćdziesięciu dziewięciu sekund zrobiło się pięćdziesiąt siedem, a imię Orville'a uległo zniekształceniu).
Katharine wróciła z pracy, spojrzała na telegram i poprosiła Carrie, żeby poczekała z kolacją. Tłumaczyła, że musi natychmiast wyjść i przekazać wiadomość Lorinowi.
Był to niewątpliwy sukces, a nawet coś więcej. Tego chłodnego, wietrznego dnia 1903 roku na Outer Banks w ciągu niecałych dwóch godzin doszło do czegoś, co stanowiło punkt zwrotny w historii i początek światowych zmian o skali, której świadkowie wydarzenia nawet nie mogli sobie wyobrazić. Za pomocą maszyny skonstruowanej w domowych warunkach Wilbur i Orville Wright wykazali niezbicie, że człowiek jest w stanie latać. Jeśli nawet świat jeszcze o tym nie wiedział, oni nie mieli już wątpliwości.
Tego ranka odbyli pierwsze w historii loty, podczas których maszyna z pilotem wystartowała, korzystając z mocy własnego silnika, wykonała lot poziomy, nie tracąc prędkości, a na koniec wylądowała w punkcie położonym na takiej samej wysokości jak miejsce startu.
Za własne pieniądze
Bracia w swojej wstrzemięźliwości ani słowem nikomu nie sugerowali, że ich sukces jest tym istotniejszy, iż zaledwie kilka dni wcześniej podobne przedsięwzięcie Samuela Langleya poniosło sromotną klęskę. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że projekt Langleya pochłonął niemal siedemdziesiąt tysięcy dolarów, z czego lwia część pochodziła ze środków publicznych, podczas gdy całkowity koszt eksperymentu Wrightów rozciągniętego na lata 1900–1903 (w tym koszt materiałów oraz podróży do Kitty Hawk i z powrotem) wyniósł nieco poniżej tysiąca dolarów, a kwotę tę w pełni pokrył skromny dochód ze sklepu rowerowego.
Spośród świadków wydarzeń na wydmach Kill Devil Hills rankiem 17 grudnia największy zachwyt wyrażał John T. Daniels. Jeszcze wiele lat później mówił w wywiadzie: „Często o tym rozmyślam. Lubię wspominać ten pierwszy aeroplan, który tak płynnie przecinał powietrze [...], urodą w niczym nie ustępując żadnemu z ptaków. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego".
Zaznaczył jednak, że to wszystko nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie dwóch „najrobotniejszych chłopaków", jakich w życiu widział.
Udało im się polecieć nie dzięki szczęściu, lecz dzięki ciężkiej pracy i zdrowemu rozsądkowi. Włożyli w ten pomysł całe serca i dusze, jak również ogromne pokłady energii. Poza tym wierzyli, że się uda.
Gdy pakowali w skrzynie uszkodzonego Flyera, żeby go wysłać do domu, obaj bracia czuli się „absolutnie pewni", że rozwiązali problem lotów mechanicznych. Jak nikt inny rozumieli jednak, że mają jeszcze do wykonania ogromną pracę, że powinni dokonać wielu poprawek, że obaj muszą się dopiero nauczyć, jak latać maszyną tak różną od wszystkich innych, a to może się udać wyłącznie dzięki odpowiedniej dawce ćwiczeń.
Flyer został umieszczony w szopie w Dayton. Już nigdy nie próbowano nim latać.
Fragment książki Davida McCullougha „Bracia Wright" w przekładzie Agnieszki Wilgi, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Śródtytuły pochodzą od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95