Reklama
Rozwiń

Jak Wilbur i Orville wzbili się w powietrze czyli historia braci Wright Davida McCullougha

W ciągu niecałych dwóch godzin doszło do czegoś, co stanowiło punkt zwrotny w historii i początek światowych zmian na skalę, której świadkowie wydarzenia nawet nie mogli sobie wyobrazić. Za pomocą maszyny skonstruowanej w domowych warunkach Wilbur i Orville Wright wykazali niezbicie, że człowiek jest w stanie latać.

Publikacja: 30.03.2018 15:00

Flyer I Wrightów po raz pierwszy wzbija się w niebo. Orville trzyma stery, Wilbur biegnie obok. Zdję

Flyer I Wrightów po raz pierwszy wzbija się w niebo. Orville trzyma stery, Wilbur biegnie obok. Zdjęcie wykonał John T. Daniels, dokładnie o 10:35 17 grudnia 1903 r.

Foto: Getty Images

Orville przybył do Kitty Hawk w piątkowe południe 11 grudnia. Pozostałą część dnia spędzili wraz z Wilburem na rozpakowywaniu wszystkich przywiezionych „dóbr". W sobotę wiało zbyt słabo, żeby wystartować z płaskiego terenu. Niedziela była jak zawsze dniem wolnym i upłynęła im na zajęciach podobnych do tych, którym oddawali się w Dayton: czytaniu i spotkaniach towarzyskich. Tego dnia odwiedził ich Adam Etheridge ze stacji ratownictwa wodnego; przyszedł do nich wraz z żoną i dziećmi, żeby się przywitać i obejrzeć nową maszynę, o której tyle się mówiło w okolicy.

W poniedziałek 14 grudnia po południu wszystkie prace naprawcze zostały już ostatecznie ukończone, a bracia uznali, że są gotowi. Z pomocą Johna T. Danielsa, którego tężyzna sugerowała, że bez trudu mógłby przenieść cały dom, oraz jeszcze dwóch mężczyzn ze stacji ratunkowej, przeciągnęli ważącego 274 kilogramy Flyera na położone około czterystu metrów dalej wzgórze Big Hill i umieścili go na zboczu, gdzie wcześniej zainstalowali osiemnastometrowy tor startowy.

Gdy uruchomiono silnik, wydał on dziki ryk. Kilku małych chłopców, którzy przyszli tam zaciekawieni, tak się przeraziło, że prędko uciekli na drugą stronę wzgórza.

Wszystko było gotowe. Zamiast tracić czas na dyskusje, który z nich powinien polecieć pierwszy, bracia po prostu rzucili monetą. Wygrał Wilbur, więc to on wgramolił się przez kratownice między śmigła i położył płasko na brzuchu obok silnika. Biodra miał ułożone w miękko wyściełanej „kołysce" sterującej skręcaniem skrzydeł poprzez ruchy tułowia, głowę zaś unosił w górę, patrząc przed siebie ponad sterem wysokości, dzięki któremu można było kontrolować pochylenie maszyny.

Orville chwycił pionową rozpórkę na krańcu prawego podwójnego skrzydła, żeby samolot nie stracił równowagi podczas zjazdu po torze.

A potem ruszyli. Orville biegł, co sił w nogach, trzymając skrzydło aż do momentu, gdy nie potrafił już dotrzymać kroku rozpędzonej maszynie.

Jednak przy samym końcu toru Wilbur popełnił błąd. Zbyt mocno wychylił ster, w wyniku czego samolot za ostro wyleciał w górę. Skontrował, pochylając dziób w dół, ale znów zrobił to zbyt gwałtownie, przez co maszyna zaryła w piasek jakieś trzydzieści metrów od końca toru.

Braci ogarnęła euforia. Zarówno silnik, jak i tor startowy działały bez zarzutu. Uszkodzenia okazały się nieznaczne. Jak powiedział Wilbur pozostałym, jedyną przyczyną niepowodzenia był jego własny błąd, który wynikał wyłącznie z braku doświadczenia z tego rodzaju maszyną. To samo wyjaśnienie zawarł w liście do siostry i ojca.

Odpowiedni wiatr

Naprawa Flyera zajęła kolejne dwa dni. Dopiero późnym popołudniem 16 grudnia wszystko było gotowe. Podczas gdy umieszczali go na torze przed hangarem, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu, podszedł do nich jakiś nieznajomy, który przyglądał się całej konstrukcji, i spytał, co to jest. Jak pisał później Orville:

„Gdy go poinformowaliśmy, że to maszyna latająca, spytał, czy zamierzamy nią latać. Powiedzieliśmy, że owszem, kiedy tylko wiatr będzie odpowiedni. Przyglądał się jej jeszcze przez kilka minut, aż w końcu, zapewne przez grzeczność, wygłosił uwagę, że wygląda ona, jakby mogła polecieć, »przy odpowiednim wietrze«".

Braci ta uwaga rozbawiła, uznali bowiem, że przez „odpowiedni wiatr" mężczyzna ten zapewne rozumiał coś w rodzaju szalejących niedawno wichur osiągających prędkości rzędu stu dwudziestu kilometrów na godzinę.

Tylko pięciu mężczyzn stawiło się w czwartkowy ranek 17 grudnia, gdy bracia wywiesili na dachu hangaru białe prześcieradło na znak, że potrzebują pomocy pracowników stacji ratownictwa wodnego. Jak wyjaśniał później Orville, większość z nich nie miała zapewne ochoty wystawiać się na „nieprzyjemny, zimny grudniowy wiatr tylko po to, żeby zobaczyć, jak mogli się spodziewać, kolejny przypadek maszyny latającej, która nie lata".

Jednak ci, którzy się stawili, myśleli zgoła inaczej. John T. Daniels wspominał: „Widzieliśmy, jak lata ich szybowiec bez silnika, a gdy zamontowali w maszynie silnik, byliśmy przekonani, że dokładnie wiedzą, co robią".

Wraz z Johnem T. Danielsem ze stacji ratownictwa wodnego przybyli Adam Etheridge i Will Dough. Czwartą osobą był W. C. Brinkley (pochodzący z pobliskiej miejscowości Manteo hodowca bydła mlecznego), a piątą – Johnny Moore, na oko osiemnastoletni chłopak, który przypadkiem znalazł się w okolicy, zaintrygowany tą dziwnie wyglądającą konstrukcją.

John T. Daniels, jako znany dowcipniś, powiedział temu ostatniemu, że ta maszyna to „kaczkołap", i wyjaśnił, że lada chwila Orville wzniesie się na niej w górę i przeleci nad zatoką, gdzie aż roi się od kaczek, spuści na nie ogromną sieć i wszystkie wyłapie. Chłopak postanowił zostać i popatrzeć na to widowisko.

Bill Tate wyjechał akurat do Elizabeth City, czego miał później ogromnie żałować.

Było potwornie zimno. Kilka okolicznych stawów pokrywała warstewka lodu. Z północy wiał silny i porywisty wiatr. „Wiatr zwykle jednak wieje" – mówił Wilbur jeszcze w czerwcu do publiczności zebranej na jego wykładzie w Chicago. Teraz wiał z prędkością osiągającą od około trzydziestu do około czterdziestu kilometrów na godzinę, co było dalekie od ideału. Przy silnym wietrze problem stanowiło nie tyle samo posuwanie się naprzód, co raczej utrzymanie równowagi.

Wiele lat później, wspominając tę chwilę, Orville wyraził zdumienie, że w ogóle zdobyli się na śmiałość, jakiej wymagało „podjęcie próby lotu nową, niewypróbowaną jeszcze maszyną w takich warunkach".

Wspólnymi siłami bracia wraz z pozostałymi mężczyznami przeciągnęli Flyera na tor startowy, wykonany z czterech czteroipółmetrowych kantówek pokrytych stalowym kątownikiem i ułożony tym razem na płaskiej, równej powierzchni około trzydziestu metrów na zachód od obozu, w kierunku między północnym a północno-wschodnim, czyli prosto w stronę, z której wiał lodowaty wiatr.

Kiedy wszystko było już przygotowane, Wilbur i Orville odeszli na niewielką odległość od pozostałych i przez jakiś czas stali blisko siebie pod ogromnym zachmurzonym niebem i rozmawiali. W czarnych czapkach i ciemnych zimowych kurtkach, pod którymi mieli, jak zawsze, białe koszule o wykrochmalonych kołnierzykach oraz ciemne krawaty, wyglądali zupełnie, jakby urządzili sobie pogawędkę, stojąc na rogu ulic w Dayton w chłodne zimowe popołudnie.

Pozostałych pięciu mężczyzn patrzyło na nich w milczeniu i czekało. Jak wspominał potem John T. Daniels, wszyscy nagle spoważnieli i „nikt nie miał ochoty na rozmowę".

Jako że trzy dni wcześniej rzut monetą wskazał Wilbura, teraz przyszła kolej na Orville'a. Bracia uścisnęli sobie ręce, jakby się ze sobą żegnali. Później zaś Wilbur podszedł do pozostałych i powiedział, żeby nie siedzieli z takimi ponurymi minami, tylko dopingowali Orville'a.

„Staraliśmy się" – wspominał Daniels. „Ale słabo nam wychodziło wznoszenie radosnych okrzyków, bo nie czuliśmy do tego przekonania".

Trasa „wyjątkowo chaotyczna"

W czasie, który upłynął od roku 1900, gdy Wilbur ruszył w pojedynkę na swoją pierwszą wyprawę do Kitty Hawk i zabrał ze sobą aparat, bracia coraz bardziej zainteresowali się fotografią, która stała się bardzo ważnym elementem ich eksperymentów lotniczych. Zaczęli nawet sprzedawać sprzęt fotograficzny w sklepie rowerowym. W roku 1902 dokonali sporej jak na ich możliwości inwestycji – wydali pięćdziesiąt pięć dolarów i pięćdziesiąt pięć centów na najlepszy aparat, jaki produkowano w owym czasie w Ameryce. Był to dość spory sprzęt marki Gundlach Korona, na płyty szklane formatu pięć na siedem cali, z migawką pneumatyczną. 17 grudnia wczesnym rankiem Orville ustawił tenże aparat na drewnianym statywie jakieś dziesięć metrów od szyny startowej i polecił Johnowi T. Danielsowi nacisnąć gumową gruszkę spustu migawki w chwili, gdy Flyer będzie mijać to właśnie miejsce.

Tym razem to Orville położył się na brzuchu przy sterach, podczas gdy Wilbur stanął po prawej stronie, przy krańcu dolnego skrzydła, gotów pilnować, żeby samolot się zbyt mocno nie przechylał, gdy ruszy po torze. Mijały kolejne minuty, podczas których silnik się rozgrzewał. Jak podkreślali później bracia, żaden z nich nie miał „wcześniejszych doświadczeń" z tak skonstruowaną maszyną oraz właściwymi jej mechanizmami sterowania.

Dokładnie o godzinie dziesiątej trzydzieści pięć Orville uwolnił linę utrzymującą Flyera i maszyna ruszyła naprzód, choć niezbyt prędko, ponieważ wciąż wiał porywisty wiatr. Wilbur, trzymając lewą dłoń na skrzydle, bez trudu nadążał za sunącą po torze maszyną.

Na końcu toru Flyer uniósł się w powietrze, a John T. Daniels, który nigdy wcześniej nie obsługiwał aparatu fotograficznego, uruchomił migawkę, żeby zrobić zdjęcie – miało ono stać się jednym z najbardziej znanych historycznych ujęć stulecia.

Trasa lotu, jak twierdził potem sam Orville, była „wyjątkowo chaotyczna". Samolot wznosił się, opadał, znów się wznosił, podskakiwał i znów opadał, niczym narowisty koń, aż w końcu zahaczył skrzydłem o piasek. Pokonał odległość trzydziestu sześciu i pół metra (czyli mniej niż połowę długości boiska futbolowego). Całkowity czas lotu wynosił około dwunastu sekund.

Gdy potem zapytano Orville'a, czy się bał, odpowiedział z uśmiechem: „Czy się bałem? Nie miałem na to czasu!".

Nieco później tłumaczył: „Był to zaledwie dwunastosekundowy lot, do tego bardzo niepewny, falujący, czy wręcz pełzający. Ale przynajmniej był to lot, w końcu prawdziwy lot".

Flyera zaciągnięto z powrotem na miejsce startowe, a potem wszyscy zrobili sobie krótką przerwę, żeby się rozgrzać w obozie.

Około jedenastej rano wiatr się nieco uspokoił. Za sterami położył się Wilbur i „poleciał jak ptak", pokonując dystans pięćdziesięciu trzech metrów. Później znów nadeszła kolej Orville'a, który przeleciał sześćdziesiąt metrów. Gdy już zbliżało się południe, podczas czwartej próby Wilbur pokonał odległość dwustu sześćdziesięciu metrów, spędzając w powietrzu pięćdziesiąt dziewięć sekund.

Przygotowania do tego dnia zajęły braciom cztery lata. Przetrzymali gwałtowne burze, liczne wypadki, całe serie rozczarowań, obojętne lub drwiące nastawienie otoczenia, jak również chmary wściekłych komarów. Pięciokrotnie pokonali w obie strony odległość dzielącą oddalone od cywilizacji piaszczyste miejsce ich prób lotniczych od Dayton (wliczając w to powrót Orville'a do domu w celu zdobycia nowych wałów śmigieł), czyli w sumie przejechali pociągiem jedenaście tysięcy kilometrów tylko po to, żeby przelecieć nieco ponad ćwierć kilometra. Wszystko to nie miało teraz znaczenia. Udało się!

Parasolka na wietrze

Zamierzali wykonać jeszcze kilka prób, a nawet polecieć wzdłuż plaży aż do stacji meteorologicznej. Ale nagły podmuch wiatru porwał maszynę, a następnie rzucił ją dalej na piasek. Jak wspominał John T. Daniels, przypominało to „parasolkę, która na wietrze całkiem traci kształt i wywija się na drugą stronę".

Zresztą sam właśnie stał wówczas przy maszynie, trzymając pionową rozpórkę konstrukcji, gdy nagle został wraz z nią porwany przez wiatr, nie mogąc się wyplątać z drutów między skrzydłami. Samolot „leciał bezwładnie po plaży w stronę oceanu, lądując najpierw na jednym końcu, a potem na drugim, koziołkując, podczas gdy mnie coraz trudniej było się oswobodzić". Cała niemal trzystukilogramowa maszyna wraz z dziewięćdziesięciokilogramowym mężczyzną unosili się na wietrze niczym piórka.

Gdy samolot na chwilę się zatrzymał, Danielsowi udało się oswobodzić. Jak pisał później Orville: „To cud, że się uwolnił. Zaplątał się bowiem w łańcuchy koło silnika". Sam Daniels relacjonował: „Nie doznałem żadnych poważnych obrażeń, miałem tylko sporo siniaków i zadrapań. Byłem za to tak przerażony, że przez kilka minut nie potrafiłem zrobić kroku, nie tracąc przy tym równowagi. [Bracia] podbiegli do mnie, pociągnęli mnie za nogi i ramiona, pomacali mi żebra i powiedzieli, że niczego nie połamałem". Od tego dnia Daniels mógł z dumą twierdzić, że przeżył pierwszy wypadek lotniczy w historii ludzkości.

Z Flyera zostały ledwie szczątki – połamały się niemal wszystkie żebra skrzydeł i rozpórki, a prowadnice łańcuchów pogięły się. Wszelkie plany kolejnych lotów nagle się rozwiały.

John T. Daniels i pozostali świadkowie oraz pomocnicy pożegnali się i wrócili do stacji ratownictwa wodnego. Jeśli zaś chodzi o Wilbura i Orville'a, przygotowali i zjedli obiad, a potem pozmywali naczynia i ruszyli na czterogodzinną pieszą wycieczkę do stacji meteorologicznej w Kitty Hawk, żeby tam nadać telegram do domu.

W Dayton było tego dnia pochmurno i mroźno, ziemię pokrywał śnieg. Zapadł już zmrok, gdy Carrie Kayler, która przygotowywała w kuchni kolację, przerwała swoje zajęcia, żeby otworzyć drzwi. Do domu przy Hawthorn Street 7 zadzwonił bowiem przedstawiciel Western Union, który podał jej telegram. Podpisała poświadczenie odbioru i zaniosła wiadomość na górę, żeby ją wręczyć Miltonowi Wrightowi.

Kilka minut później zszedł na dół, wyraźnie zadowolony. W jego głosie nie było jednak specjalnego poruszenia, gdy jej zakomunikował: „No cóż, polecieli".

Oto treść telegramu:

CZTERY UDANE LOTY CZWARTEK RANO WSZYSTKIE POD WIATR 21 MIL NA GODZINĘ [34 KM/H] START Z PŁASKIEGO TORU SAMĄ MOCĄ SILNIKA ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ W POWIETRZU 31 MIL [50 KM] NAJDŁUŻSZY 57 SEKUND ZAWIADOMCIE PRASĘ DO DOMU NA ŚWIĘTA

OREVELLE WRIGHT

(Z powodu błędów transmisji z pięćdziesięciu dziewięciu sekund zrobiło się pięćdziesiąt siedem, a imię Orville'a uległo zniekształceniu).

Katharine wróciła z pracy, spojrzała na telegram i poprosiła Carrie, żeby poczekała z kolacją. Tłumaczyła, że musi natychmiast wyjść i przekazać wiadomość Lorinowi.

Był to niewątpliwy sukces, a nawet coś więcej. Tego chłodnego, wietrznego dnia 1903 roku na Outer Banks w ciągu niecałych dwóch godzin doszło do czegoś, co stanowiło punkt zwrotny w historii i początek światowych zmian o skali, której świadkowie wydarzenia nawet nie mogli sobie wyobrazić. Za pomocą maszyny skonstruowanej w domowych warunkach Wilbur i Orville Wright wykazali niezbicie, że człowiek jest w stanie latać. Jeśli nawet świat jeszcze o tym nie wiedział, oni nie mieli już wątpliwości.

Tego ranka odbyli pierwsze w historii loty, podczas których maszyna z pilotem wystartowała, korzystając z mocy własnego silnika, wykonała lot poziomy, nie tracąc prędkości, a na koniec wylądowała w punkcie położonym na takiej samej wysokości jak miejsce startu.

Za własne pieniądze

Bracia w swojej wstrzemięźliwości ani słowem nikomu nie sugerowali, że ich sukces jest tym istotniejszy, iż zaledwie kilka dni wcześniej podobne przedsięwzięcie Samuela Langleya poniosło sromotną klęskę. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że projekt Langleya pochłonął niemal siedemdziesiąt tysięcy dolarów, z czego lwia część pochodziła ze środków publicznych, podczas gdy całkowity koszt eksperymentu Wrightów rozciągniętego na lata 1900–1903 (w tym koszt materiałów oraz podróży do Kitty Hawk i z powrotem) wyniósł nieco poniżej tysiąca dolarów, a kwotę tę w pełni pokrył skromny dochód ze sklepu rowerowego.

Spośród świadków wydarzeń na wydmach Kill Devil Hills rankiem 17 grudnia największy zachwyt wyrażał John T. Daniels. Jeszcze wiele lat później mówił w wywiadzie: „Często o tym rozmyślam. Lubię wspominać ten pierwszy aeroplan, który tak płynnie przecinał powietrze [...], urodą w niczym nie ustępując żadnemu z ptaków. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego".

Zaznaczył jednak, że to wszystko nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie dwóch „najrobotniejszych chłopaków", jakich w życiu widział.

Udało im się polecieć nie dzięki szczęściu, lecz dzięki ciężkiej pracy i zdrowemu rozsądkowi. Włożyli w ten pomysł całe serca i dusze, jak również ogromne pokłady energii. Poza tym wierzyli, że się uda.

Gdy pakowali w skrzynie uszkodzonego Flyera, żeby go wysłać do domu, obaj bracia czuli się „absolutnie pewni", że rozwiązali problem lotów mechanicznych. Jak nikt inny rozumieli jednak, że mają jeszcze do wykonania ogromną pracę, że powinni dokonać wielu poprawek, że obaj muszą się dopiero nauczyć, jak latać maszyną tak różną od wszystkich innych, a to może się udać wyłącznie dzięki odpowiedniej dawce ćwiczeń.

Flyer został umieszczony w szopie w Dayton. Już nigdy nie próbowano nim latać.

Fragment książki Davida McCullougha „Bracia Wright" w przekładzie Agnieszki Wilgi, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku