Dramat rodziny kobiety zmarłej w szpitalu w Pszczynie stał się publicznym tematem i podstawą formułowania postulatu zmiany prawa.
Ta śmierć jest dramatem dla rodziny, dla bliskich, dla przyjaciół. Im należy się głębokie współczucie, towarzyszenie i dogłębne wyjaśnienie sprawy. Tego jednak nie da się zrobić ani w mediach, ani w przestrzeni publicznej, a jedynie najpierw analizując dokumentację medyczną, a później przeprowadzając dochodzenie i proces. Innej drogi nie ma. Obecnie, co zrozumiałe, o tej sprawie wciąż wiemy niewiele i zapewne niewiele więcej się dowiemy. Tajemnica medyczna jest w polskim prawie słusznie chroniona bardzo mocno, a jedynym źródłem informacji jest w tym przypadku pełnomocniczka rodziny zmarłej. To, co już wiemy, pokazuje jednak, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż chcą to przekazywać zwolennicy zmiany prawodawstwa, i że – jak się zdaje – niewiele ma ona wspólnego z ubiegłorocznym wyrokiem Trybunału.
Czytaj więcej
Śmierć na pszczyńskiej porodówce spowoduje złagodzenie prawa aborcyjnego?
Skąd taki wniosek? Z lektury oświadczenia rodziny, które zostało podpisane przez pełnomocniczkę. Z informacji w nim zawartych wynika, że kobietę przyjęto na oddział z powodu odpłynięcia płynu owodniowego. W szpitalu stwierdzono „bezwodzie" i – jak relacjonowała pacjentka – lekarze „przyjęli postawę wyczekującą, powstrzymując się od opróżnienia jamy macicy do czasu obumarcia płodu, co wiązała z obowiązującymi przepisami ograniczającymi możliwości legalnej aborcji", a jednocześnie potwierdzono zdiagnozowane wcześniej wady wrodzone dziecka. W szpitalu doszło do śmierci nienarodzonego dziecka, a później, po niespełna 24 godzinach, zmarła z powodu wstrząsu septycznego także pacjentka.
Tyle na ten moment wiadomo. Co to oznacza? Otóż mniej więcej tyle, że w sytuacji, w której było dość jasne, że zagrożone jest życie, a przynajmniej zdrowie matki, a życie dziecka jest nie do uratowania, nie podjęto żadnych działań, a jedynie czekano. Powodów mogło być wiele, sytuacja w takich przypadkach zmienia się dynamicznie i trzeba niezmiernie czujnie jej towarzyszyć, a ja nie zamierzam próbować odpowiadać na pytanie, czy i gdzie popełniono błąd, bo nie mam ku temu kompetencji medycznych; nawet lekarze, jeśli nie mają dostępu do dokumentacji, nie są w stanie tego zrobić. Odpowiedzią na to pytanie zajmą się zapewne najpierw prokuratura, a później sąd.